Współczesny ewangelikalizm i teologia
Teologia wzbudza wiele jakże odmiennych uczuć wśród chrześcijan. Ma grono zagorzałych zwolenników, którzy z pasją zgłębiają jej tajniki. Jednak często budzi też podejrzliwość, dystans, a nawet niechęć. Szczególną obawą darzy się studia teologiczne, krążą opowieści o tym jak ten czy ów gorliwy chrześcijanin w wyniku takiej edukacji utracił zupełnie wiarę. Jeżeli zaś nie utracił wiary, to przynajmniej w niej ochłódł, skupił się wyłącznie na jej intelektualnej stronie. Kaznodzieja głoszący wcześniej z pasją po pójściu na teologię stracił gdzieś ten dawny ogień. Czasami mówi się nawet, cytując świętego Pawła, iż “litera zabija, Duch zaś ożywia”, co w popularnej wykładni ma oznaczać wyższość spontanicznego prowadzenia przez Ducha Świętego nad wyuczoną doktryną.
O teologii mówi się też czasem, że dzieli ludzi. Ileż konfliktów w kościołach wydaje się być spowodowanych przez skorych do dzielenia włosa na czworo teologów? Czy dążący do czystości doktrynalnej kościoła zapaleńcy nie są czasem przyczyną jego rozpadu? Spieranie się o doktryny bywa przeciwstawiane chrześcijańskiej miłości realizującej się w działaniu. Głoszenie ewangelii wydaje się być ważniejszym zadaniem Kościoła niż dążenie do poprawności doktrynalnej. Dyskusje o dniach ostatecznych są może i nawet ciekawe, ale przecież nie przyprowadzą niewierzących do Jezusa. Jak wielkie rzeczy moglibyśmy uczynić dla Królestwa Bożego, gdybyśmy nie byli podzieleni przez jakieś małostkowe spory o nauczanie? Najważniejsze jest wszak, że wszyscy kochamy Pana Jezusa i mamy z nim relację, czy to nie wystarczy?
Nietrudno się domyślić, że jako student teologii mam na ten temat odmienne zdanie. Sądzę, że teologia jest Kościołowi wręcz niezbędna! Nasza praktyka – to jak uwielbiamy Boga, to jak głosimy ewangelię innym, to jak kochamy bliźniego – wynika z naszej teologii. Dbanie o dobre nauczanie jest więc dla wspólnoty chrześcijańskiej sprawą pierwszorzędną. Jednak we współczesnym ruchu ewangelikalnym teologia zostaje często zepchnięta na peryferia życia Kościoła. Owszem, gdzieś tam się utrzymuje, ale nie ma zasadniczego wpływu na nasze życie. Jest to, jak postaram się pokazać, zjawisko wyjątkowo szkodliwe.
Nieoczekiwani poprzednicy
Większość kościołów ewangelikalnych w swojej tożsamości często podkreśla swoją odrębność od kościołów “liberalnych”. Źródło tej dychotomii leży w sporach jakie przetoczyły się przez amerykański protestantyzm w pierwszej połowie XX wieku. Jedną ze stron w owych sporach byli “postępowi” chrześcijanie przejmujący na gruncie amerykańskim koncepcje zrodzone w XVIII i XIX wieku na europejskich wydziałach teologii, drugą konserwatywni chrześcijanie sprzeciwiający się rozmywaniu treści wiary. Strona “liberalna” mniemała, że pewne zawarte w Biblii poglądy nie przystają do wiedzy człowieka współczesnego. Starała się więc przedstawić wizję chrześcijaństwa oczyszczonego z “prymitywnych” przekonań takich jak poczęcie z dziewicy, cuda Jezusa czy fizyczne zmartwychwstanie1. Wszystko to miało być jedynie zewnętrzną otoczką, która nie konstytuuje sedna chrześcijaństwa. Istotą projektu “liberalnego” było najogólniej rzecz biorąc zachowanie tego postulowanego “sedna” wiary chrześcijańskiej, pozbywając się nieprzystających do nowych czasów form wyrazu. Jak łatwo się domyślić taka propozycja wprawiała konserwatywnych protestantów w furię! U swoich korzeni ewangelikalizm charakteryzował się więc właśnie sprzeciwem wobec redukowania teologii, bezkompromisową deklaracją wiary w owe niepasujące do współczesności prawdy.
Ewangelikalna krytyka chrześcijaństwa “liberalnego” wskazywała, między innymi, na to jak “liberalna” teologia wpływa na praktykę. Przejawiało się to po pierwsze w sprowadzeniu sedna wiary do moralności. Tradycyjnie pojmowane odkupienie jest oparte na przekonaniu o zmartwychwstaniu Chrystusa. Kiedy to przekonanie zostaje podważone tym co pozostaje jest moralny przykład jaki dał nam Pan swoim życiem. Kościoły “liberalne” akcentowały więc przede wszystkim społeczny wymiar ewangelii, walkę z ubóstwem i pomoc potrzebującym, podczas gdy ewangelikałowie kładli nacisk na zbawienie dusz. Drugim przejawem wpływu rewizjonizmu teologicznego na praktykę było duszpasterstwo. Tradycyjny protestantyzm żywi głębokie przekonanie, że Biblia jest nieomylnym Słowem Bożym. Szukanie w nim wskazówek jak troszczyć się o dusze jest więc czymś absolutnie naturalnym. Jednak dla “liberalnych” chrześcijan Pismo Święte jest zawsze czymś mniej niż Słowem Bożym. Wiele z jego treści to zapis tego jak ludzie w dawnych czasach w niedoskonały sposób myśleli o Bogu. Dlatego też progresywne duszpasterstwo czerpało pełnymi garściami z psychoterapii i ustaleń współczesnej psychologii, które wydawały się bardziej adekwatne do potrzeb współczesnego człowieka2.
Można więc powiedzieć, że odrzucenie tradycyjnie pojmowanej teologii zmusiło progresywne chrześcijaństwo do ulokowania sedna życia chrześcijańskiego gdzie indziej. Tym sednem mogła być na przykład moralność, wrażliwość społeczna i walka z ubóstwem lub estetyczne oraz mistyczne przeżycia podczas liturgii. Prawdziwą dziejową ironią jest to, że dziś coraz częściej możemy obserwować podobne zjawisko wśród chrześcijan ewangelikalnych! Jak pisze teolog i historyk David Wells:
Innymi słowy zdaniem Wellsa podobnie jak “liberałowie” współcześni ewangelikałowie często widzą sedno bycia chrześcijaninem w czymś innym niż wyznawanie pewnych określonych przekonań. Owszem, na ogół zachowujemy te teologiczne wierzenia. Jednak nie są one tym co kształtuje naszą codzienną praktykę życia chrześcijańskiego, ani tym co definiuje nas jako chrześcijan. Te rzeczy są, jak sądzę, coraz częściej determinowane przez odpowiednio pragmatyzm oraz przeżycia religijne.
Pomiędzy teologią a pragmatyzmem
Na czym jednak polega wspomniany przeze mnie pragmatyzm? Dobrym przykładem może być to w jaki sposób podejmujemy dyskusję na temat rozwoju Kościoła oraz sposobu jego prowadzenia. Wiele głosów w tej dyskusji zakłada, że forma prowadzenia zboru powinna być podporządkowana jego misyjnej skuteczności. Postulat ten znajduje różne przełożenie na praktykę. Niektórzy stawiają na “profesjonalizm” oprawy nabożeństwa, który ma zachęcać nowe osoby do pozostania w kościele. Uwielbienie Boga przez śpiew zamienia się więc nieomal w koncert, kazanie jest przygotowane z dbałością o walory retoryczne, a przy tym krótkie i humorystyczne, a kawa serwowana po zakończeniu części oficjalnej wysokiej jakości (przyznam, że jako zapalony kawosz doceniam pragmatyzm w tym względzie!). Inni odwrotnie – sądzą, że duże nabożeństwa na dłuższą metę nie podnoszą misyjnej skuteczności Kościoła. Lepiej sprawdza się domowa atmosfera i nastawienie na więzi międzyludzkie. Jeszcze inni twierdzą, że kościół powinien być przede wszystkim dostosowany do współczesności, mówić tym samym językiem co ludzie. Tym co stoi na przeszkodzie dla jego rozwoju jest nadmiernie “kościelny” język oraz nazbyt “religijna” symbolika. Przepisem na sukces ma być więc odpowiednie dostosowanie formy do oczekiwań dzisiejszego odbiorcy.
Tym co łączy te wszystkie podejścia jest odwoływanie się do argumentów czysto pragmatycznych. Sposobu na “skuteczny kościół” szuka się w zastosowaniu modelu biznesowego, czerpaniu z popkultury czy wyjściu na przeciw oczekiwaniom ludzi. Nie twierdzę, że w chrześcijaństwie nie ma zupełnie miejsca na argumenty pragmatyczne. Jednak kiedy stają się one centralnym elementem dyskusji o formie Kościoła, pokazuje to teologiczną słabość wspólnoty. Oto bowiem jej sposób funkcjonowania nie wynika bezpośrednio z jej wiary, kształt nabożeństwa nie jest odzwierciedleniem wyznawanych przekonań. Starożytna maksyma chrześcijańska lex orandi, lex credendi (łac. reguła modlitwy regułą wiary) mówi, że sposób w jaki się modlimy odzwierciedla to jak wierzymy. Jednak kiedy teologia – refleksja nad Bożym objawieniem oraz wyznawaną wiarą – przestaje zajmować centralne miejsce w życiu wspólnoty, kształt publicznej modlitwy kościoła zaczyna być modelowany przez zupełnie świeckie wzorce.
Pomiędzy nauką a doświadczeniem
Tożsamość chrześcijańska zawsze była skoncentrowana wokół treści wyznawanej wiary. Nie sposób być uczniem Chrystusa i nie uznawać fundamentalnych prawd takich jak jego narodziny z dziewicy, śmierć za nasze grzechy i fizyczne zmartwychwstanie oraz zapowiedziane powtórne przyjście. Chrześcijaństwo od początku było religią księgi, która kładła ogromny nacisk na przekazywanie nauczania osadzonego w historii Bożego objawienia. Wierzący znajdował swoją własną tożsamość poprzez zidentyfikowanie się z przekonaniami wyznawanymi przez jego wspólnotę. Wspólnota wiary tworzyła zarówno jego horyzontalne więzi ze współwyznawcami, jak i wskazywała jego miejsce w historii ludzi mających relację z Bogiem począwszy od Adama i Ewy, przez Abrahama, króla Dawida, apostołów, ojców kościoła, reformatorów a skończywszy na nas samych.
Doświadczenie naturalnie współistnieje z wiarą. Ludzie deklarujący wiarę w Chrystusa w swoim życiu przeżywali Jego obecność i działanie. Problem zaczyna się jednak kiedy posiadanie pewnych przeżyć religijnych (na przykład doświadczenia nawrócenia czy doświadczeń charyzmatycznych) konstytuuje tożsamość protestanta ewangelikalnego w znacznie większym stopniu niż jego przekonania. Myślę, że większość ewangelikalnych chrześcijan potrafi instynktownie dość łatwo wskazać innych ewangelikalnych chrześcijan. Jednak sądzę, że dużo trudniej byłoby udzielić konkretnej odpowiedzi na pytanie w co wierzy ewangelikalny chrześcijanin? Zapewne w nieomylność Pisma Świętego oraz zbawienie z łaski. Poza tym jednak niewiele jest kwestii co do których we wspólnocie ewangelicznej panuje jakikolwiek konsensus. Jedni wierzą w obecność ponadnaturalnych charyzmatów w dzisiejszym kościele, inni wręcz odwrotnie. Część ewangelicznych chrześcijan jest kalwinistami, inni wierzą w wolną wolę. Niektórzy sądzą, że zbawienie można utracić, dla innych taka sugestia jest oburzająca. Według części ewangelikalnych protestantów chrzest Duchem Świętym jest odrębnym przeżyciem w życiu każdego wierzącego, inni nie podzielają tego przekonania. Można by oczywiście wymieniać jeszcze bardzo długo. Skoro jednak rdzeń wspólnych przekonań doktrynalnych jest tak szczupły, to czemu możemy mówić o ewangelikalnym chrześcijaństwie i wskazanie osób należących do tego ruchu nie sprawia nam większych trudności? Myślę, że pokazuje to jak bardzo tożsamość ewangelikalna kształtowana jest właśnie przez posiadanie określonego doświadczenia a nie określonej teologii.
Pismo Święte o roli teologii
Chciałbym zakończyć ten tekst paroma uwagami na temat tego jak samo Pismo Święte wypowiada się o roli doktryny w kościele. Przede wszystkim należy zauważyć, że Biblia wielokrotnie mówi o służbie nauczania. Apostoł Paweł pisze, że Pan ustanowił niektórych w Kościele nauczycielami (Ef 4:11) oraz że pewni starsi podjęli się zwiastowania Słowa Bożego (1 Tm 5:17). Wzywa też w prywatnych listach swoich uczniów do sumiennego wypełniania tej posługi (Tyt 1:8, 1 Tm 4:13). Pierwszy kościół, jak pisze Łukasz, trwał w nauce apostolskiej (Dz 2:42). Fragmenty te, oraz wiele innych, pokazują, iż przekazywanie doktryny było centralnym elementem życia kościoła apostolskiego.
Co więcej apostoł Piotr pisze do wierzących, że zostali zrodzeni na nowo przez Słowo Boże (1 P 1:23). Wtóruje mu apostoł Paweł, który przypomina chrześcijanom w Rzymie jak przyjęli zarys nauki apostolskiej i zostali uwolnieni z grzechu (Rz 6:17-18). Nie tylko początek życia chrześcijańskiego charakteryzuje się przyjęciem nauczania, które przemienia życie. Również wzrost duchowy jest opisywany jako przemienianie swojego myślenia (Rz 12:1-2). Można więc powiedzieć, że Pismo Święte w nierozerwalny sposób łączy naukę (teologię) oraz praktykę życia chrześcijańskiego. Autentyczna duchowa przemiana odbywa się poprzez Słowo Boże, a prawdziwa teologia nigdy nie jest oderwana od praktycznego naśladowania Chrystusa.
Wreszcie chrześcijańska dojrzałość jest w Biblii częstokroć opisywana jako utwierdzenie w poprawnym nauczaniu. Służba nauczania nie jest celem samym w sobie, ale ma prowadzić świętych do doskonałości (Ef 4:13-14). Przeciwieństwem tego celu jest bycie jak dzieci miotane wiatrami nauki (Ef 4:14). Podobnie autor Listu do Hebrajczyków napomina czytelników, którzy powinni być już zdolni nauczać innych, a sami są jak niemowlęta w wierze (Hbr 5:12nn., 6:1-2).
Podsumowanie
Pismo Święte w żaden sposób nie przeciwstawia praktycznego życia wiarą doktrynie, wręcz przeciwnie – to przyjęcie Słowa Bożego jest źródłem życia chrześcijanina. Osiągnięcie dojrzałości oznacza między innymi bycie utwierdzonym we właściwej teologii oraz wzrastanie w poznaniu Pana. Teologia zatem nie tylko powinna być częścią życia Kościoła, ale wręcz powinna być w centrum jego uwagi. Intelektualna treść naszej wiary jest tym co nadaje nam jako chrześcijanom tożsamość. Refleksja nad Bożym objawieniem powinna być źródłem naszej praktyki. Kiedy szukamy odpowiedzi na to jak powinien wyglądać Kościół, w jaki sposób mamy oddawać Bogu cześć lub jak należy prowadzić misję, powinniśmy zwracać się po odpowiedzi przede wszystkim do Słowa Bożego. Prawdziwą tragedią Kościoła jest sytuacja, w której teologia zostaje zepchnięta na peryferia jego życia, a jej miejsce wypełnia cokolwiek innego.
- Naturalnie upraszczam bardziej złożone zjawisko. Strona “liberalna” nie była bynajmniej teologicznie jednorodna, jej poglądy miały też z pewnością więcej głębi aniżeli mogę to wyjaśnić w paru zdaniach.
- W żadnym razie nie twierdzę, że psychologia jako taka jest czymś złym. Jednak dusza zmagająca się z grzechem potrzebuje czegoś więcej niż psychologii – potrzebuje Bożego przebaczenia oraz działania Ducha Świętego prowadzącego ku uświęceniu.
- David Wells, No Place for Truth or Whatever Happened to Evangelical Theology, Grand Rapids 1993, s. 131.