W chrześcijaństwie nie chodzi o fajność

Chrześcijaństwo stoi przed wyzwaniem ewangelizacji współczesnego świata. Kulturowe chrześcijaństwo, które jeszcze stosunkowo niedawno było oczywistością w Polsce i Europie, dziś jest coraz bardziej przeszłością. Wiara w Boga od dawna nie jest już czymś oczywistym. Podobnie coraz bardziej nieoczywista jest chrześcijańska moralność. Czemu wspólne mieszkanie przed ślubem miałoby być czymś złym? Dlaczego w ogóle dwoje kochających się ludzi potrzebuje jakiegoś formalnego „papierka”? Czemu kochające się osoby homoseksualne nie miałyby zawrzeć związku małżeńskiego? Przecież nikogo nie krzywdzą… a miłość nie wyklucza! Zapewne wielu osobom Kościół i wiara jawią się jako relikty przeszłości. Raczej nie przesadzę, kiedy powiem, że wielu Polaków — a już z całą pewnością większość Europejczyków — ma poważne braki w wiedzy na temat podstawowych prawd wiary chrześcijańskiej. 

Nic więc dziwnego, że chrześcijanie zastanawiają się, w jaki sposób możemy dotrzeć z Dobrą Nowiną o Jezusie Chrystusie do ludzi XXI wieku. Dla części wspólnot i przywódców odpowiedzią wydaje się być „fajne” chrześcijaństwo. Czym jest fajne chrześcijaństwo? Pozwólcie, że streszczę pokrótce jego dogmaty i praktyki. 

Fajne chrześcijaństwo skupia się na głoszeniu bezwarunkowej miłości. Człowiek przekraczający próg Kościoła musi poczuć się kochany i akceptowany. Sprawienie, że ludzie będą się dobrze czuli w Kościele, jest naczelnym imperatywem. Dlatego nie należy w czasie nabożeństwa mówić o grzechu. Należy starannie unikać otwartego przyznawania, iż święty Bóg ma jakieś wymagania od człowieka. Taka wiedza zarezerwowana jest na jakiś późniejszy etap, kiedy ktoś zaczyna zdradzać poważniejsze zainteresowanie chrześcijaństwem. 

Fajne chrześcijaństwo za wszelką cenę unika też artykułowania niewygodnych prawd w przestrzeni publicznej. Zwłaszcza zaś prawd moralnych, które są dziś szczególnie kontrowersyjne, jak chociażby potępienia aborcji. Fajni chrześcijanie wykorzystują jednak skrzętnie kontrowersje, żeby zdobyć parę „punktów” w oczach opinii publicznej. Nie usłyszymy zatem od nich publicznie, że aborcja jest złem, ale na pewno zapewnią nas, że popierają prawo do wyboru. Skorzystają też ze wszelkich sposobności, żeby potępić opresyjne podejście Kościoła do seksualności, patriarchalizm, czy nietolerancję. Zawsze z troską pochylają się nad problemami, który akurat wypłynęły na powierzchnię w liberalnych mediach. 

Fajne chrześcijaństwo na każdym kroku podkreśla, że chodzi w nim o relację z Bogiem, a nie rzekomo martwą religię. Dla fajnego chrześcijaństwa religia to puste rytuały, hipokryzja, wyuczone formułki, coś powierzchownego i głęboko nieautentycznego. Autentyczność jest zresztą jedną z najważniejszych aspiracji fajnych wspólnot. Anatemą obkładają niezrozumiały „kościelny” język. Odżegnują się od jakichkolwiek martwych rytuałów. W fajnym Kościele nie ma kazań — są inspiracje. Nie ma kongregacyjnego śpiewu — jest koncert. Każdy może być sobą i wyrażać swoją relację z Bogiem jak chce. Wrażenia autentyczności dopełnia nieformalna atmosfera oraz nieustanna pogoń za najnowszymi trendami. 

Najbardziej fundamentalnych z dogmatów fajnego chrześcijaństwa jest jednak chyba przekonanie, że niezmienna Ewangelia może zostać całkowicie wyabstrahowana z historycznej formy. Zwolennicy tego podejścia nieustannie przekonują, że Ewangelia jest wiecznym i niezmiennym przesłaniem chrześcijaństwa. Rozmaite formy są jedynie opakowaniem, które należy wciąż zmieniać, żeby przystawało do nowych czasów. Nadmierne przywiązanie do rzekomo niezrozumiałych dla współczesnego człowieka liturgii, języka, słów i gestów jest przeszkodą, którą sami stawiamy na drodze ludzi do Chrystusa. Balastem, który należy zrzucić, żeby jak najwięcej ludzi mogło poznać Zbawiciela.

Wszystkie te wysiłki, żeby uczynić chrześcijaństwo fajnym, rozbijają się w moich oczach o jeden zasadniczy problem… w chrześcijaństwie nie chodzi o fajność. Można je oczywiście tak przyciąć, nagiąć i dopchnąć kolanem, żeby zmieściło się w ciasnych ramach fajności. Można zamalować niewygodne fragmenty grubą warstwą farby, albo zakryć kotarą i odsłaniać tylko wtajemniczonym. Ale na końcu okaże się, że powstała w taki sposób wersja wiary jest głęboko niesatysfakcjonująca i zostawia nas z pragnieniem czegoś więcej, co naprawdę odpowiada na najgłębsze potrzeby ludzkiego serca. 

Zacznijmy od miłości Bożej. Oczywiście wszyscy chcemy, żeby ludzi przyciągało do Kościoła doświadczenie tej niezwykłej miłości. Wszyscy modlimy się o to, żeby gość przekraczający próg naszego Kościoła mógł spotkać się tam z Bogiem, który kocha go bardziej, niż jest sobie w stanie wyobrazić. Mamy także nadzieję, że nasza wspólnota jest niedoskonałym odbiciem tej doskonałej miłości. Nie da się jednak opowiedzieć o Bożej miłości bez jej najpełniejszego objawienia, które dokonało się na krzyżu. Jak napisał apostoł Paweł: Bóg zaś daje dowód swojej miłości ku nam przez to, że kiedy byliśmy jeszcze grzesznikami, Chrystus za nas umarł (Rz 5:81).

Żeby zrozumieć głębię Bożej miłości objawionej na krzyżu, musimy zdać sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze musimy zdać sobie sprawę z tego, że potrzebowaliśmy krzyża. Męka Chrystusa nie jest jakimś niezrozumiałym i niewytłumaczalnym gestem samopoświęcenia, ale jest cierpieniem za nas i za nasze grzechy. Jezus musiał umrzeć, ponieważ my zgrzeszyliśmy. Jego krew musiała zostać przelana zamiast naszej. Dopóki nie padnę na kolana przerażony ogromem mojej grzeszności i nie zawołam: „biada mnie grzesznemu!”, dopóty miłość Chrystusa uwalniającego mnie od tego brzemienia nie wybrzmi w pełni w moim sercu i umyśle. 

Po drugie musimy zrozumieć, iż Chrystus poświęcił się za nas kiedy byliśmy jeszcze grzesznikami. Każdy nas grzech obraża naszego Stwórcę. Grzesząc obracamy jego dobre dary — nasze życie, ciało, intelekt, zdolności — ku celom, które mu się nie podobają. Wielkość miłości Chrystusa polega na tym, że on wyciągnął do nas rękę, kiedy my byliśmy zbuntowani. Nie zważał na naszą niewdzięczność, na naszą obojętność wobec niego, na naszą wrogość, zatwardziałość. Przyszedł zbawić tych, którzy zupełnie na to nie zasługiwali. Chrześcijaństwo może nauczać, abyśmy kochali nawet naszych nieprzyjaciół, bo my pierwsi zostaliśmy pokochani, kiedy byliśmy jeszcze Bożymi nieprzyjaciółmi.  

Ludzie nie potrzebują Kościoła, który będzie troszczył się o to, żeby się dobrze czuli. Akceptację i zrozumienie mogą znaleźć u coacha, terapeuty, w poradnikach rozwoju osobistego. Chrystus może jednak dać im coś, czego nie da im nikt inny — przebaczenie grzechów i pojednanie z Bogiem. Prawdziwy pokój, którego nie otrzymają od świata. Przemianę życia. Zadaniem Kościoła nie jest sprawianie, aby wszyscy czuli się akceptowani, ale prowadzenie ludzi do Chrystusa.

Nikt także nie potrzebuje Kościoła, który będzie odbijał jak echo idee, które akurat poruszają opinię publiczną. Wpisując się w aktualne trendy i potępiając to, co akurat należy potępiać, można oczywiście zdobyć trochę „punktów” i poklasku. Jednak na dłuższą metę takie chrześcijaństwo jest zbędne. Po co komu Kościół, który nie oddzieli dobra od zła? Który nie powie z przekonaniem, co jest słuszne, a co niesłuszne? Który będzie jak chorągiewka powiewał na wietrze prądów kulturowych? Jedynie chrześcijaństwo pozostające proroczym głosem, który z odwagą opowiada się za niepopularnymi przekonaniami, może stanowić wiarygodną alternatywę dla sekularyzmu. 

Człowiek XXI wieku nie potrzebuje też Kościoła, który powie mu, że ma być autentyczny. Wezwanie do „bycia sobą”, „wyrażania siebie” oraz „spełniania się” słyszy już ze wszystkich stron! Ale jakkolwiek głęboko człowiek by nie zaglądał w głąb siebie, jak bardzo nie starałby się być autentyczny, jak bardzo nie próbowałby być sobą, to nie znajdzie w ten sposób ostatecznego sensu i spełnienia. Prawdziwy sens, znaczenie i odpowiedzi można znaleźć tylko poza sobą — w Bogu. Człowiek potrzebuje przestać obcować tylko z własnymi myślami i kształtować sens swojego życia na własny obraz i podobieństwo. Chrześcijaństwo opiera się na zewnętrznym wobec nas objawieniu, którym jest Pismo Święte. Owo objawienie musi zostać zrozumiane i zastosowane w życiu. Nie jest jednak tak, iż każde pokolenie robi to zawsze od nowa. Chrześcijaństwo jest uczestnictwem w wierze przekazywanej z pokolenia na pokolenie za pośrednictwem słów, gestów i rytuałów. To właśnie te zewnętrzne, wyuczone, odziedziczone formy są nośnikami znaczenia, które nie pochodzi od nas samych, ale jest przyjęte. 

Filozof i teoretyk komunikacji Marshall McLuhan stwierdził kiedyś, że medium jest przekazem. Wybór środków komunikacji ma istotny wpływ na sposób, w jaki zostanie odczytana nasza wiadomość. Ewangelii nie da się w prosty sposób oddzielić od słów, rytuałów i gestów, którymi ją przekazujemy. Dlatego formy przyjęte przez Kościół nie są czymś obojętnym. Każda adaptacja kulturowa Ewangelii niesie ze sobą istotne ryzyko, że obrane formy okażą się nieadekwatne dla przekazu. Właśnie ze względu na to należy z wielkim szacunkiem pochodzić do form odziedziczonych po poprzednich pokoleniach. Form wyrażających chrześcijaństwo i Ewangelię w całym jej pięknie i głębi.  

Niedawno w środę popielcową rozmyślałem podczas nabożeństwa w Kościele anglikańskim nad obyczajem posypywania głowy popiołem. Ten prosty gest jest nośnikiem głębokiego znaczenia: wszyscy jesteśmy prochem i w proch się obrócimy. Bóg uformował z prochu człowieka, nasz upadek sprawił, że człowiek znów obraca się w proch. Posypanie głowy popiołem jest gestem skruchy, ale nie beznadziei. Chrystus naprawił to, co zepsuł nasz grzech. Przez wiarę w Chrystusa wyczekujemy z nadzieją zmartwychwstania. Chrześcijaństwa nie da się zredukować do czegoś fajnego. Nie da się opowiedzieć o Bożej miłości bez krzyża. Nie sposób zrozumieć krzyża bez przyznania, że jesteśmy prochem.

  1. Biblia to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Warszawa, 1975.
  • 80 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Doktorant biblistyki na Uniwersytecie Oksfordzkim. Absolwent biblistyki na Uniwersytecie w Cambridge, teologii w Canadian Reformed Theological Seminary i hebraistyki w ramach MISH na Uniwersytecie Warszawskim. Miłośnik dobrej książki i dobrej kawy. Członek Kościoła Ewangelicko-Prezbiteriańskiego.