Witamy w świecie przesiąkniętym chaosem, czyli kilka myśli o wyzwaniach pandemicznej rzeczywistości

Rok temu, dokładnie 4 marca 2020, wykryto w Polsce pierwszy potwierdzony przypadek zakażenia wirusem SARS-CoV-2, który jeszcze wtedy nawet nie miał swojej ustalonej, specjalistycznej nazwy. W kolejnych dniach, w celach prewencyjnych, nasze dotychczasowe życia uległy drastycznej i nagłej reorganizacji, zamykając większość z nas na cztery spusty w domach i ograniczając życie społeczne do tzw. niezbędnego minimum. Mamy za sobą wiele różnorodnych pomysłów na poradzenie sobie z chorobą Covid-19 o jakże kreatywnych nazwach takich jak: lockdown, akcja #zostań_w_domu, promowanie rządowej akcji #DDM w wielu innych akronimicznych konfiguracjach, narodowa kwarantanna, zamrażanie i odmrażanie gospodarki itp., a także wiele nowych tajemniczo brzmiących rozwiązań, takich jak: Moderna, Pfizer, AstraZeneca i tak dalej. 

I być może niektórych już ta tematyka nudzi i męczy. Inni zapewne mają w zanadrzu miliony argumentów i historii z życia wziętych, mających być potwierdzeniem irracjonalności obostrzeń. Są też i tacy, którzy na takie opinie reagować będą przerażeniem, ponieważ w wyniku choroby Covid-19 stracili swoich najbliższych, sami uniknęli cudem śmierci lub pracują na pierwszej linii frontu, widząc na co dzień ludzkie cierpienie. Znajdą się też ci, którzy będą powoływać się na statystyki wszelkiej maści – począwszy od danych śmiertelności zwykłej grypy, po te wykazujące jak lockdown wpłynął na zwiększenie się przemocy domowej i sytuację przedsiębiorców oraz tacy, którzy od roku nie mogą dostać się do lekarza, by leczyć inne schorzenia niż covid. Pojawią się głosy ozdrowieńców, którzy przeszli chorobę jak zwykłe przeziębienie i głosy tych, którzy walczyli o każdy oddech. Krytyka rządu i pretensje. Zarzuty wobec chrześcijan, którzy widzą w przestrzeganiu ustalonych zasad sanitarnych swoje moralne zobowiązanie i zarzuty wobec tych, którzy widzą w tym wszystkim dalekosiężne skutki w postaci możliwych ich zdaniem prześladowań Kościoła. Entuzjaści szczepionek i ich przeciwnicy. Ci, którzy uważają noszenie maseczek za kwestię sumienia i ci, którzy nie widzą w tym założeniu żadnej logiki.

Myślę, że znajdą się też i tacy, którzy wejdą w ten tekst z intencją wybadania, gdzie w tym spektrum mieści się doPrawdy, NDJ czy w ogóle ja sama, jako autorka tych słów. Jeżeli jesteś taką osobą, to muszę Cię rozczarować. Od początku pandemii SARS-CoV-2 wystarczająco się nadyskutowałam w internecie, co nie należy do miło wspominanych przeze mnie doświadczeń i nie mam żadnego parcia na publikowanie tutaj swoich osobistych manifestów. Nie widzę w tym po prostu sensu ani nie uważam tego za dobre na dłuższą metę, dlatego tekst ten nie będzie bezpośrednim komentarzem na temat rządu, szczepień ani obostrzeń. Nie wypowiadam się też za nikogo z redakcji. Skupię się na tym, co dotyczy nas wszystkich, niezależnie od opinii.

Trudno jest nie mieć wrażenia, że nasz świat pogrąża się w chaosie. I na domiar złego, w chaosie, w którym nastroje społeczne są burzliwe i tak łatwo przychodzi nam skupienie się na rozlicznych, często przepełnionych frustracją dywagacjach na temat tego, co świat, czy też inny wierzący niż ja, powinien, a czego nie powinien. Rok temu opublikowałam tekst Witamy w świecie dotkniętym zarazą, czyli kilka myśli o koronawirusie chcąc pokrzepić lękliwych, uspokoić zdezorientowanych czy zachęcić do opamiętania rozzłoszczonych na pandemiczną rzeczywistość. Nie spodziewałam się jednak, że pandemia potrwa tak długo i że po roku, choć sama będąc nim zmęczona, odczuję potrzebę powrotu do tego tematu. Postanowiłam wyróżnić i opisać kilka największych problemów otaczającej nas rzeczywistości (pomijając samego wirusa), które zauważam i zasugerować, co można z nimi zrobić.

Witamy w świecie eskalacji konfliktów

Nie zadziwia mnie ani trochę, że konflikty istnieją. Są tak powszechne, że właściwie nieczęsto kontempluje się nad ich istotą, tak jakby trochę nam spowszedniały i wpisały się w prozę życia. Zauważamy i zaczynamy zastanawiać się nad ich przyczyną, przebiegiem albo skalą, dopiero wtedy, kiedy albo zaczną bezpośrednio nas dotyczyć, wciągając w walkę o strefy wpływu (gdzie, nie ukrywajmy tego, potrafimy grzeszyć), albo kiedy osiągną wystarczającą wielkość, aby nas przerazić lub chociaż dostatecznie przestraszyć. Konflikty przeplatają się przez nasze życia codzienne, potrafią też być bardziej ogólne i zewnętrzne, chociaż i tak domagają się uwagi, sugerując, że powinniśmy mieć na ich temat „zdanie” albo chociaż „opinię”. W ramach wojen na planie niektórych konfliktów żąda się rekonstrukcji podziału władzy, redystrybucji dóbr czy przemiany postaw moralnych i te ostatnie są zdecydowanie najtrudniejsze, bo mało kto jest do tego chętny i mało kto jest na to podatny. Daj Panie Boże, żebyśmy i my byli mało podatni i umieli utrzymać przekonania moralne w tym świecie. Istniejące konflikty globalne niekiedy zmuszają także zazwyczaj bierne jednostki do opowiedzenia się po którejś stronie. I często, doprowadzają do “wybuchu”, który ciężko przeoczyć.

Gdybym miała wybrać słowo najlepiej opisujące ubiegły rok byłoby nim słowo “konflikt”. Dookreśliłabym je jeszcze paroma epitetami takimi jak: “kulturowy”, “polityczny” czy “gwałtowny” oraz “na szeroką skalę”. Wiele w tym roku było agresji – zarówno słownej, jak i fizycznej – protestów, ludzi na ulicach, a także nakładek na zdjęcia profilowe na Facebooku oraz burzliwych dyskusji pod nimi w komentarzach. I o ile istnieje kilka teorii konfliktu badających ich dynamikę, to podejrzewam, że każda z nich znalazłaby swoje odzwierciedlenie w tym, co działo się na świecie począwszy od wykrycia nowego koronawirusa w Wuhan.

Jak powinniśmy reagować na taki stan rzeczy? Nie będę tutaj wspominać czołowych starć, które dotychczas rozegrały się (i rozgrywają nadal) w naszej pandemicznej rzeczywistości, bo nie wspominaniu ma służyć ten tekst. Pragnę jedynie nakreślić tło. Przyszło nam żyć w czasach, w których prawdziwą sztuką jest nie utonąć w głębinach wszechobecnych konfliktów, równocześnie nie pozostając biernymi wobec nich. Kiedy dochodzi do eskalacji trudno jest utrzymać silne przekonanie o prawdzie w jakiejś kwestii spornej, nie dając wciągnąć się w pełną złości i zawiści batalię o rację, która niestety często potrafi kończyć się przepychankami obdzierającymi bronioną przez nas prawdę z jej siły. 

Czy to znaczy, że nie należy się spierać ani debatować, aby zneutralizować każdy konflikt dochodząc do kompromisu? Skądże. Są kwestie bezkompromisowe, których należy bronić. Pytaniem nie jest “czy”, ale “jak”. Kiedy świat się burzy i zaczyna w sposób agresywny postulować wprowadzenie nowego porządku pozbawionego podstawowych zasad moralnych, miejmy odwagę i siłę przeciwstawić się mu stanowczo, ale w duchu miłości. I sami, jako wierzący, nie bądźmy hipokrytami, stwierdzając jaki ten świat jest zły i agresywny, kiedy między sobą potrafimy o miłości zapomnieć i dla własnej satysfakcji wygrywać dyskusje po trupach. W świecie eskalacji konfliktów, świećmy przykładem tego jak konflikty możliwe do rozwiązania można rozwiązywać. Świadczmy o tym, że pewne kwestie zdają się być nierozwiązywalne, o ile nie założy się obiektywności prawdy czy wspólnych przekonań moralnych.

Witamy w świecie przerażonym przyszłością

Społeczeństwo nie tylko zastanawia się, kiedy to wszystko się skończy. Dywaguje także o tym, co się będzie działo, kiedy to całe szaleństwo zostanie z powrotem umieszczone w jakichś mniej lub bardziej oczywistych ramach. Czy da się powrócić do normalności? I czym tak naprawdę jest normalność? Żyjemy w napiętej atmosferze ogromnej ilości problemów wyczekując na ich koniec, a jednocześnie zdając sobie sprawę, że to dopiero początek. Kiedy naprawimy gospodarkę światową? Czego możemy się spodziewać po post-pandemicznym porządku politycznym? Jak poradzimy sobie z brakami w wykształceniu spowodowanym edukacją zdalną? Czy szczepionki na pewno zadziałają, a jeśli tak to na jak długo będziemy mieć ten upragniony “święty spokój”? Czy wielorakie obostrzenia rządowe na pewno znikną?

Wiem, że nie wszyscy ludzie zastanawiają się nad tyloma kwestiami naraz i wystarczy im po prostu zwykłe, prozaiczne wyczekiwanie na to, żeby “w końcu było już normalnie”. Jednak są też i tacy, którzy na nadchodzące lata patrzą z przerażeniem, w skali mniejszej lub większej. Skutki pandemii koronawirusa, nie tylko jako choroby (której skali i siły ani trochę nie podważam), są odczuwalne już dzisiaj, ale to, jak wpłynęła ona dokładnie na szkolnictwo, nastroje polityczne, sytuację ekonomiczną Polaków czy inne kwestie społeczne, będzie można opisać szczegółowo dopiero za jakiś czas. I być może właśnie to staje się osią zmartwień – że za jakiś czas nie wrócimy do tego, co było wcześniej i być może nie będziemy potrafili sobie poradzić z tym, co przeszliśmy, tak dobrze, jak byśmy chcieli. Że nie rozumiemy do końca, po co to wszystko się wydarzyło i nie wiemy, jak się z tego podniesiemy.

Wydaje mi się, że czasem, będąc ludźmi wierzącymi, nie zdajemy sobie sprawy, jakim przywilejem jest mieć możliwość na te wszystkie pytania odpowiedzieć “nie wiem, ale Bóg już wie”. Dla świata brzmi to jak jakiś sentencjo-pocieszacz i myślę, że musimy dbać o to, by dla nas też nie zaczęło to tak brzmieć. Nie chodzi o sztuczne wykreowanie w sobie radosnych emocji czy „pokoju w sercu” pomimo cierpienia, ale o intencjonalne przypominaniu sobie kim jest Ten, który ma władzę nad wszystkim, co na niebie i na ziemi. Powierzanie Mu swoich lęków i zmartwień. Wiarę w to, że On naprawdę wie, co robi, nawet wtedy, kiedy jest to dla nas mgliste i niezrozumiałe. Dbajmy o to, żeby nie sprowadziło się to do powtarzalnych od niechcenia sentencji w naszych życiach. Bóg nie jest substytutem coacha, który będzie dawał nam emocjonalną i krótkotrwałą motywację do życia. Jest Tym, który dał nam życie, to życie umieścił w konkretnym momencie historii i życie to podtrzymuje. Jest Tym, który kładzie życie swoje za owce, zna odpowiedzi na pytania bez odpowiedzi i któremu można zaufać. Jakże niezwykła jest to perspektywa.

Witamy w świecie, w którym jesteśmy potrzebni

W rozmyślaniach nad nadciągającymi lub już obecnymi zmianami czy problemami łatwo zawiesić się na jednym wielkim “tak po prostu ma być” czy “nic dziwnego”. Łatwo jest również zostać teoretykiem problemów, mistrzem narzekania na poszczególne zjawiska i tym, który “uświadamia” innych wierzących jak bardzo złożone są trudności, którymi sam nie zamierza się zająć. Można też usiąść i rozmyślać o smutnym świecie, który nie widzi nadziei, zamykając się na własnym podwórku, dziękując Bogu za własną codzienność, co w żadnej mierze nie jest czymś negatywnym i pozostając biernym wobec wszystkiego, co poza tę codzienność wykracza. Nie chodzi tutaj o to, że w codzienności jest coś złego, albo że każdy z nas jest powołany do działalności na skalę światową, a najlepiej do podejmowania dyskusji na temat aborcji, rasizmu czy innych tego typu tematów. Chodzi o zamknięcie się w swojej strefie komfortu bez chęci wyjścia do ludzi, którzy w obecnych czasach o komforcie zarówno fizycznym, jak i psychicznym mogliby sobie pomarzyć. O komentowanie rzeczywistości z uprzywilejowanej pozycji, bez chęci aktywnego uczestniczenia w szukaniu rozwiązania dla problemów, których używa się jako argumentów w dyskusji. O zamknięcie na tych, którzy mogą potrzebować pomocy. O brak zaangażowania w głoszenie Ewangelii.

Możemy teraz sobie pomyśleć, że przecież nas to nie dotyczy, bo przejmujemy się tak wieloma problemami i na pewno nie czujemy się z nimi komfortowo. Zastanówmy się jednak przez chwilę, ilu z nas, od początku pandemii, znalazło w swoim życiu codziennym czas na to, żeby z poziomu własnej kanapy dyskutować z innymi chrześcijanami na Facebooku chociażby o zasadności obostrzeń. Myślę, że każdy, kto się tego podjął, potrafi mniej więcej opisać, jak to wygląda. Pojawia się post, użytkownicy zaczynają komentować, po jakimś czasie dzielą się na dwa obozy. Pierwszy z nich argumentuje za bezsensem lockdownu: wykazuje brak spójności i logiki istnienia niektórych zasad, odwołuje się do artykułów dotyczących szkodliwości maseczek, wykresów z raportów i tak dalej. Bardziej zaangażowani dyskutanci z tego obozu poruszą tematykę kryzysu gospodarczego, utraty pracy, zastoju służby zdrowia, być może nawet przemocy domowej czy kryzysu edukacji szkolnej. Drugi obóz natomiast skupiał się będzie na ochronie zdrowia osób z grupy podwyższonego ryzyka, mówiąc o tym, że społeczeństwo samo nie lubi się pilnować i rezygnować z utraty własnej wolności i przez to dokłada swoją cegiełkę do wieloaspektowego kryzysu, nie chcąc chociażby nosić maseczek, przez co lockdown jest konieczny. Będą mówić o osobach przewlekle chorych i narażonych na ciężkie zachorowanie, o pracownikach służby zdrowia w katastrofalnej sytuacji, czasem nawet nie negując problemów wymienionych przez obóz pierwszy, jednak stwierdzając, że gdyby obóz pierwszy mniej wojował, a więcej się starał, sytuacja byłaby relatywnie lepsza. Pojawi się argumentacja oparta na akcentowaniu jednych trudności i kryzysów na tle drugich i odwrotnie, orzekając którymi jako społeczeństwo powinniśmy zająć się najpierw.

I teraz kilka pytań – ilu z nas, niezależnie od strony konfliktu, faktycznie próbowało zrobić coś z problemami, których używaliśmy jako argumentów w takich dyskusjach? Ilu z nas faktycznie zadzwoniło do żywego człowieka, który jest w grupie ryzyka bądź właśnie stracił pracę z powodu lockdownu i faktycznie mu pomógł? Jak wiele z czasu poświęcanego na debaty internetowe i formułowanie miażdżących argumentów jesteśmy w stanie poświęcić na faktyczną pomoc, faktyczną modlitwę i faktyczne wykazanie inicjatywy, by chronić tych najsłabszych i najbardziej pokrzywdzonych w społeczeństwie? Ilu z nas uznało w swoim sercu z góry, że chrześcijanie obawiający się pandemii, mają mniej zaufania do Boga, zamiast poświęcić im czas i dociec źródła lęku, modlić się o nich i zaoferować pomoc? Ilu z nas, widząc wśród chrześcijan koronasceptyczne tendencje, zaoferowało się by na spokojnie o tym porozmawiać, spróbować zrozumieć argumentację drugiej strony i modlić się o nich? 

Ilu z nas rzeczywiście zrobiło cokolwiek, żeby w świecie pełnym chaosu i konfliktów, głosić to, co jest najważniejsze – nadzieję, wynikającą z istnienia dobrej nowiny? Boga, który nie stracił kontroli? Konieczność upamiętania i możliwość zbawienia? 

Można w tym miejscu spytać – po co tak się rozdrabniać na konkretne czyny i wyrazy altruizmu, skoro Ewangelia jest najważniejsza i przecież wystarczy ufać Bogu, głosić dobrą nowinę i nie skupiać w ogóle na doczesnych problemach. Jednak Jakub pisał, że wiara bez uczynków jest martwa. Kto ma się zająć problemami tego świata? Kompetentny rząd? Pracownicy socjalni? Partie polityczne? Oczywiście, instytucje pełnią ważne funkcje, ale nie zrzucajmy na nich odpowiedzialności za dusze społeczeństwa. To, co wysuwa się na pierwszy plan w świecie pełnym chaosu to fakt, że jesteśmy mu potrzebni i jesteśmy potrzebni sobie nawzajem. Nie bez powodu Chrystus ustanowił Kościół, a swoich uczniów nazwał “solą ziemi”. Ewangelia musi iść w parze z przemianą serca, serca gorącego dla Pana, pełnego miłości, radości, cierpliwości, uprzejmości, dobroci, wierności, łagodności i wstrzemięźliwości, a wszystkie te rzeczy muszą mieć swoje odzwierciedlenie w realnych czynach. Żyjemy w świecie przesiąkniętym chaosem, ale to właśnie wśród chaosu najwyraźniej widać, to, co jest stabilne. Patrząc na eskalację konfliktów i strach świata przed przyszłością, naprawdę jesteśmy mu potrzebni, nie tylko jako zewnętrzni komentatorzy, ale też jako ci, którzy przynoszą realną nadzieję, potwierdzającą się w naszych słowach i czynach.

Wiem, że ten rok był ciężki. Że wielu z nas ma już dosyć i że cały świat trzyma rękę na pulsie, czy rozwiązania zaoferowane nam przez medycynę zadziałają. Możemy czuć się pogrążeni w marazmie, zmęczeni narastającymi konfliktami i obawiać się, jak udźwigniemy taką ilość już istniejących i nadchodzących jeszcze problemów. Doświadczając rezygnacji czy zagubienia, pamiętajmy, że mamy ku Komu uciekać, do Kogo się zwracać i Kogo prosić o pomoc. Mamy na Kogo wskazywać i o Kim świadczyć. Kiedy świat wymyka nam się z rąk, pamiętajmy, że jest już Ktoś, kto go podtrzymuje. I chociaż wiele jest wokół niewiadomych, złości, frustracji, cierpienia, bezradności i nienawiści, nie zapominajmy o Tym, który już to wszystko zwyciężył. Dzielmy się tą radością i nie dajmy jej sobie odebrać, równocześnie nie pozostając biernymi, wobec tych, którzy potrzebują pomocy – zarówno duchowej, jak i fizycznej. 


Ten artykuł możesz przeczytać także na moim blogu: doPrawdy.

  • 8 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Studentka socjologii cyfrowej, a także magister interdyscyplinarnych studiów nad dyskursem na Uniwersytecie Warszawskim, za misję naukową stawiająca sobie prowadzenie rzetelnych badań nad protestancką mniejszością religijną w Polsce. Współautorka portalu doPrawdy, funkcjonująca na co dzień wśród metod analizy dyskursu oraz teorii socjologicznych, silnie utwierdzona w przekonaniu o istnieniu prawdy obiektywnej. Chrześcijanką jest - dzięki Bogu - nie tylko z teorii.