Cierpienia młodego ateisty
Nie zamierzam szafować argumentami, wywlekać na wierzch odgrzewanych teorii lub kogokolwiek potępiać. To tylko pewna historia. Moja historia.
Nie zdążyłem być ateistą zbyt długo. Właściwie nie wiem czy naprawdę nim byłem. Za to wiem, że przez kilka lat chwiałem się jak małe drzewko o suchych liściach wśród potężnych wichrów filozofii. Pamiętam monsun Protagorasa, który wręcz przygniótł mnie do ziemi, twierdząc, iż jestem miarą wszechrzeczy. Leżąc wieczorem na łóżku czułem się jak domowa metrówka, której polecono zmierzyć objętość planety. Pamiętam pasat epikureizmu, który pozbawił mnie większości liści. Zrozumiałem, że istotą przyjemności jest niepohamowana żarłoczność, żądająca dla siebie wszystkiego, czego dostać nie może. Karmiona przystawkami, wciąż marzyła o złotych zastawach wypełnionych ciałami innych, nieszczęsnych epikurejczyków. Pamiętam bryzę Nietzschego, która pozbawiła mnie radości życia. “Bóg umarł”, a ja wiedziałem, że wkrótce do niego dołączę. Powiedziano mi, że mam być silny. Gardzić słabością – oto szczytny cel nowego nadczłowieka. Zacząłem gardzić słabością, tylko po to, by zauważyć, że gardzę samym sobą. Jakże nędzną istotą się stałem, nie potrafiąc kontrolować wszystkiego. Dumny nadczłowiek kochał tych, których chciałby nienawidzić i chodził tam, gdzie bardzo nie chciał iść. Pamiętam fen Darwina, szepczący mi na ucho bajkę o nicości. Ot, młody człowieku, jesteś kolejnym przypadkiem natury. Nie lepszym, nie gorszym. Bez kauzalnego początku i sensownego końca. Ot, niestaranna zbieranina pierwiastków, w perspektywie wszechświata znacząca dokładnie tyle, co ziarenko morskiego piasku pod stopami turystów. Ponad wszystko, pamiętam ciemną, burzową chmurę, która spowiła mój świat. Krople deszczu głosiły, iż nie ma Boga, oprócz tego, którym jestem ja sam. Patrząc na umierającą koleżankę wiedziałem, iż pogłoski o mojej boskości są mocne przesadzone. Powodzie niewiary zrujnowały mój system wartości. Moralność w sensie utylitarnym nie mogła udzielić wystarczającej odpowiedzi natarczywym głosom sumienia. Żyłem z dnia na dzień, miotając się w mrokach egzystencjalnych niewiadomych. Nawet jeśli równania przynosiły określone wyniki, nie potrafiłem zweryfikować ich poprawności. Głos sumienia ścierał się coraz bardziej od nadmiaru codziennych kazań. I wtedy po raz pierwszy, ja – miara wszechrzeczy, dumny nadczłowiek, bóg swego świata – pomyślałem, że dobrze by było, gdyby istniał ktoś większy, niż ja.
Żyjąc w chrześcijańskim kraju, pomyślałem naturalnie o chrześcijańskim Bogu. Myśląc o chrześcijańskim Bogu, pomyślałem naturalnie o milionach obłudników, którzy każdej niedzieli odwiedzają kościoły. Myśląc o nich, pomyślałem naturalnie, że nigdy nie chciałbym być jednym z nich. Nie chciałem emocjonalnej przystani w problemach codzienności. Nie szukałem akceptacji wyizolowanej grupy społecznej. Nie szukałem pomocy w chorobie lub wyzwolenia z nałogów. Według ogólnie przyjętych standardów, miałem przed sobą świetlaną przyszłość. Szukałem jednak kogoś większego, niż ja. Szukałem Boga. Boga, który odpowiada za całą rzeczywistość wokół mnie. Boga, który cechuje się celowością i osobowością, znając przyczynę mojego istnienia.
Biblia? Tak – Biblia. Pomyślałem, że zacznę u źródeł chrześcijaństwa. Wszystko, co zbudowano powstało rzekomo na fundamencie Biblii. Czytałem ją wcześniej, ale tylko po to, by ją zniszczyć. I po to, by powiedzieć sobie: “Widzisz? Nie musisz wierzyć w bajkę o Bogu”. Teraz jednak brałem tą zapomnianą i opluwaną księgę w pokorze, wiedząc, że dla milionów stała się źródłem poznania Najwyższego. Mijały dni. A ja czytałem. Czytałem dla wiedzy. Spodziewałem się napotkać kilka rewolucyjnych idei, ale nigdy nie przyszło mi na myśl, że napotkam Boga! Pamiętam niezwykłe wieczory, podczas których pierwsze nieśmiałe myśli, zaczęły wołać: “To jest to! To jest to!”. Czytałem wiele chaotycznych historii, lecz wszędzie dostrzegałem Chrystusa. I dopiero poznając Chrystusa, zacząłem poznawać siebie. Zrozumiałem, iż jestem niewolnikiem, schwytanym w pęta własnych ograniczeń. Zrozumiałem, że Bóg chce wyzwolić człowieka z więzów grzechu. Zrozumiałem, że kazaniem Stwórcy jest Chrystus. Kazaniem porywającym i na tyle głębokim, że pokolenia wszystkich wieków będą zgłębiać jego treść. Znalazłem Mędrca z Nazaretu, który w odróżnieniu od tysięcy innych, nie musi głosić prawdy, będąc nią! Filozofowie, chcecie widzieć dlaczego najpotężniejsze umysły dochodzą do tak odmiennych wniosków epistemologicznych? Szukając prawdy, szukacie idei, podczas, gdy wszystkie idee są jedynie nieudolnym obrazem Osoby! Patrzyłem w osłupieniu na tego niewykształconego cieślę, który pociąga za sobą świat! Myślałem o jego słowach, które paliły przeciwników, karmiły głodnych i poiły spragnionych. Myślałem o szaleństwie kazania na górze. Kochać nieprzyjaciół? Nadstawiać drugi policzek? Myślałem o wskrzeszonym Łazarzu i cichnącej burzy. Gdy spytano go: “Jaki masz dowód, że jesteś tym, za którego się podajesz?”, jako jedyny w historii świata nie wyciągnął listy alfabetycznie uporządkowanych argumentów. Uśmiechając się, rozejrzał dookoła siebie, a później zawołał: “Oni są moim argumentem!”. Myślałem o rozradowanym spojrzeniu stojących tam ślepców. O chromych dzieciach bawiących się w berka. O trędowatym ojcu, który tulił swoją małą córeczkę, plamiąc jej odświętny ubiór kapiącymi łzami. Myślałem o Jezusie. Czy to możliwe, by Bóg słysząc pytania ludzkości, odpowiedział na nie Chrystusem?
W tamtych dniach, pierwsze promienie słońca otuliły małe, wysuszone drzewko. Pytasz, cóż to za słońce zdołało przeniknąć ciemności filozofii? Chrystus. W zgiełku tysięcy głosów, które głosiły relatywizm i niemożność poznania prawdy, usłyszałem stanowczy głos Chrystusa: “Ja jestem prawdą!” “A co z naszymi zmysłami? Czy możemy im zaufać?” – spytałem wraz Immanuelem Kantem. Cóż, nasze zmysły zostały stworzone przez Prawdę, w tym celu, aby można ją było poznać! Bóg stworzył wzrok na tyle ostry, by mógł dostrzec Chrystusa. Stworzył ucho na tyle czułe, by mogło go usłyszeć! Stworzył umysł na tyle pojętny, by mógł pojąć Prawdę! Ta wspaniała, wyzwalająca myśl wniosła w moje serce więcej radości, niż cokolwiek innego: Bóg objawił się ludzkości! Nie chcąc być przedmiotem chaotycznych dociekań, wbił krzyż Chrystusa w centrum świata, przedzielając historię na pół! I tam na Golgocie opisał siebie. Opisał Świętość, która nie mogąc zaakceptować grzesznika, znajduje zadośćuczynienie jedynie w śmierci Świętego. Opisał Miłość, która szukając najpełniejszego wyrażenia, wybrała Boga umierającego na drzewie. Opisał Sprawiedliwość, która wymierzając najwyższą możliwą karę, zmiażdżyła Bożego Syna. Opisał Moc, która przechyliła szalę na korzyć życia, niszcząc potęgę śmierci! O, spójrzcie na Chrystusa! Przechadza się poprzez historię, w tajemniczy sposób odmieniając życie milionów ludzi wszystkich języków i ras! Hołubiony przez tłumy, lecz naśladowany przez garstkę. Zwalczany przez wszystko, co kiedykolwiek potrafiło walczyć, lecz wciąż niezwyciężony. Wydaje się, że armia, w której walczyli tak zdolni szermierze jak Wolter, Darwin, Nietzsche, Freud, Engels, Mao czy Stalin powinna zmieść legendę Chrystusa z powierzchni ziemi! Oni wszyscy odeszli, a On stoi nadal w jaśniejącej, nieporysowanej zbroi! Prosty cieśla poprzez swoją naukę ukształtował więcej umysłów, niż jakikolwiek uniwersytet na świecie! Nigdy nie napisał nawet jednej książki, stając się przedmiotem milionów innych. Cóż miałem zrobić wobec takiego Boga?
Powiesz: człowiek tworzy Boga na swój obraz i podobieństwo! Zamień słowo “Bóg” “Chrystusem”, a zrozumiesz szaleństwo takiego stwierdzenia! Powiesz wraz z Freudem: “Idea Boga jest jedynie wyrazem ludzkich pragnień i projekcją ludzkich potrzeb!” Cóż w tym dziwnego? Czasami potrzebuję wody, ale nigdy nie przyszło mi na myśl, że woda mogłaby nie istnieć! Co kilkanaście godzin potrzebuję snu i nigdy nie pomyślałem, iż jest jedynie projekcją moich potrzeb! Tak, Chrystus jest zaspokojeniem odwiecznej, metafizycznej potrzeby człowieka. Powiesz: “Daj mi więc jakiś argument, potwierdzający istnienie Boga!” Cóż, kiedy obaj stoimy w galerii, podziwiając fascynujące dzieło sztuki, czy to raczej nie Ty powinieneś bronić tezy o nieistnieniu Malarza? Powiesz: “Przecież kościół manipuluje ludźmi, produkuje przyszłych gwałcicieli, specjalizuje się w malwersacjach finansowych i każdego dnia strzela sobie efektowne samobóje!” Chwileczkę, czy gdziekolwiek powyżej poruszałem temat ludzkich organizacji? Pisałem o denominacjach lub kościołach? Sądzę, iż Chrystus, “który nie miał gdzie skłonić głowy”, czułby się niekomfortowo w pełnych przepychu katedrach. Obawiam się, że rzekomi namiestnicy Chrystusa, znacznie przerośli swojego mistrza, który przecież w czasie ostatniej wieczerzy obmywał stopy swoich uczniów. Tak, możesz wytoczyć ciężkie działa przeciwko religijnym organizacjom, mocno nadwyrężając ich wiarygodność. Ale czy ktokolwiek zdoła zranić Chrystusa? Powiesz: “To szaleństwo! Architekt Wszechświata, Malarz Niebios, Pierwsza Przyczyna rodzi się w stajence i pozwala się ukrzyżować?” Cóż, to byłoby zagranie iście w boskim stylu!
Piszę te słowa, aby wyznać przed Wami, iż znalazłem swoją przystań. Zakotwiczyłem się mocno w Chrystusie i od tamtej pory żadna burza nie jest w stanie przewrócić mego statku. Piszę nie dlatego, iż cierpię na emocjonalny ekshibicjonizm, potrzebując rozpaczliwie kilku pozytywnych komentarzy. Gdyby tak rzeczywiście było, wolałbym pisać o indolencji chrześcijaństwa, zyskując znacznie więcej aprobaty. Nie piszę z poczucia religijnego obowiązku, gdyż znacznie łatwiej byłoby pójść w niedzielę do kościoła. Nie piszę, aby walczyć z ateizmem, gdyż tylko głupiec mógłby myśleć, iż nieudolnym artykułem rozstrzygnie wynik wielowiekowych zmagań. Piszę z dwóch powodów. Po pierwsze: chcę, aby mój Bóg, przeglądając artykuły na stronie, znalazł choć jeden, w którym przeczyta: “Kocham Cię, Boże!” Po drugie: być może ktoś z szanownych czytelników czuje się jak małe drzewko miotane wichrami historii. Chciałem, abyś wiedział, że znalazłem pokój. Chciałem, abyś wiedział, że można znaleźć.
W Chrystusie.