Gdyby ktoś zapytał mnie, czy w dzisiejszym Kościele jest za mało radości, odpowiedziałbym od razu: tak! Lecz zaraz dodałbym, że jeszcze bardziej brakuje nam… smutku.

Ta niebiańska… radość

To prawda; Apostoł Paweł nawołuje chrześcijan, by nieustannie się cieszyli, a Piotr pisze, że miłujący Chrystusa “weselą się radością niewysłowioną i chwalebną” (I Piotra 1, 8). Sam Jezus będąc na ziemi radował się w Duchu, a autor Listu do Hebrajczyków zaświadcza razem z Psalmistą, że radość ta nie miała sobie równych (Hebr 1, 9). Te wersety nie są przypadkowe; radość rzeczywiście jest jak jaśniejący klejnot, w którym odbija się promienna rzeczywistość Nieba. Sięgam w tej chwili myślami ku przeszłości mojego życia z Bogiem, widząc w niej zawsze i nieodmiennie ten sam ogólny schemat: Im bliżej byłem Boga, tym pełniejsza radość była moim udziałem. Wszak Jego Królestwo to “sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym” (Rz 14,17).

Kto bowiem nie kocha radości? Kto z ludzi – nawet zadeklarowanych pesymistów – nie tęskniłby do niej choćby w skrytej głębi swojego serca? Tak naprawdę cała dzisiejsza pop-kultura przesiąknięta jest pożądaniem radości, obsesją na jej punkcie. Program wszystkich klubów i dyskotek rozbrzmiewających głośną muzyką da się podsumować jednym zdaniem: “Bawcie się dobrze!”. Także i dzisiejszy kościół nie umknął przed noszeniem na swoich plecach tego “znaku czasów”. Radość (szeroko rozumiana) pojawia się jako jeden z kościelnych motywów przewodnich – widać to w całym kształcie nabożeństwa. Głośne, iście koncertowe uwielbienie, z ogromem świateł i doznań zdaje się łączyć w sobie nowoczesne podejście do “rozrywkowej” radości z chrześcijańską koncepcją Boga, który jest jej dawcą. Wspólne celebrowanie wesela – tak w największym skrócie można podsumować cel, jaki wytyczają sobie projektanci nowoczesnych nabożeństw.

W mojej opinii jednak, prawdziwa chrześcijańska radość jest dużo bardziej wysublimowana niż jej świecki substytut “dobrej zabawy”. Różni ją bowiem nie tylko autentyczność i pochodzenie, ale także sposób na jej zdobycie. Wesele pochodzące od Chrystusa nie znajduje się na niedbałe wyciągnięcie ręki; jest ona raczej skarbem ukrytym na niepozornie wyglądającym polu, którego kupno kosztuje. Jestem przekonany, że nie sposób mówić o chrześcijańskiej radości bez wskazania jej odwrotności – chrześcijańskiego smutku. Ta dwójka, choć tak różna, nie stoi w kontrze do siebie; wprost przeciwnie, bardzo często to dopiero smutek umożliwia radość! To intrygujący paradoks, tak bardzo charakterystyczny dla chrześcijaństwa. Pismo Święte nie daje nam bowiem prostej recepty na uzdrowienie rzeczywistości. Nie mówi: “radość jest dobra a smutek jest zły; a zatem cieszcie się, ile sił starczy”. Jeśli ktoś myśli w ten sposób, nie czytał uważnie swojej Biblii i myli jej przekaz ze sloganami popkultury. Słowo Boże jest dużo bardziej zagadkowe; złożone jak wszechświat i zniuansowane jak samo życie (i w tym zresztą widać, że zostały stworzone przez tego samego Stwórcę).

Ten niedoceniany… smutek

Czy wiedziałeś – drogi Czytelniku – że Biblia pełna jest pochwał smutku? W Księdze Kaznodziei Salomona (7,3) możemy na przykład znaleźć następujące słowa “Lepszy jest smutek niż śmiech, bo gdy smutek jest na twarzy, serce staje się lepsze”, w Księdze Joela (2,13) “Rozdzierajcie swoje serca”, a w Księdze Jeremiasza (6,26) “O, córko mojego ludu, wdziej wór i tarzaj się w prochu; urządź sobie żałobę jak po jedynaku, gorzki lament”.

Uważny czytelnik zapyta: A co z Nowym Testamentem? Czy jest pod tym względem inny? Nie jest! W Liście Jakuba (4,9) widzimy bowiem jeszcze wyraźniejsze wezwanie do smutku: “Biadajcie i smućcie się, i płaczcie; śmiech wasz niech się w żałość obróci, a radość w przygnębienie”. Mało tego; tutaj Bóg nawołuje przecież, by odrzucić radość i śmiech precz! Jak to możliwe?

Kluczem do zrozumienia tych zagadkowych fragmentów Pisma jest uświadomienie sobie, że nie każdy smutek jest zły. To prawda, “smutek zaś światowy sprawia śmierć”, jak pisze Apostoł Paweł (II Kor 7, 10). Lecz istnieje także “smutek według Boga”, który “sprawia upamiętanie ku zbawieniu i nikt go nie żałuje”! A cóż to za smutek?

Odpowiedzi może być kilka. Najważniejszą jednak jest skrucha… Zapomniany klejnot duchowego życia. To skrucha, a zatem żal wywołany własnym niegodziwym postępowaniem, rzuca człowieka na kolana i otwiera mu usta, by wyznał swój grzech miłosiernemu Bogu. Smutek, nie radość jest narzędziem upamiętania. Prawdziwy rozmiar swoich win widzimy bowiem dopiero patrząc przez czarne okulary smutku; bo to on jest udziałem Boga widzącego nasze złe postępowanie. Taki żal nie jest zatem boską manipulacją, która ma skłonić nas do poprawy; dotykamy raczej wielkiego sekretu Bożego serca! Jesteśmy jak rozchichotane dzieci, które wpadają do ojcowskiego pokoju, by dostrzec ogromne łzy spływające w milczeniu po policzku taty.

Istnieje także inny rodzaj Bożego smutku; jest nim rozdzierający serce ból spowodowany cudzym cierpieniem i grzechem. Bóg obdarza nim ludzi, których chce użyć w celu zmiany sytuacji. O tym przecież mówią Treny (2, 19): “Wstań, narzekaj w nocy, na początku straży nocnych, wylewaj jak wodę swoje serce przed obliczem Pana; podnieś ku niemu swoje dłonie za duszę twoich dziatek, które omdlewają z głodu na rogach każdej ulicy!”. Do wytrwałej modlitwy i pełnego determinacji działania zdolne jest bowiem tylko dogłębnie złamane serce. Nie są w stanie tego uczynić ani obojętność, ani radość.  Kwestię tę doskonale opisał David Wilkerson w swoim niesamowitym kazaniu “Gdzie się podziało cierpienie”. Zainteresowanych odsyłam na: www.youtube.com/watch?v=fli-h5C93ME.

Smutek robi wreszcie jeszcze jedną ważną rzecz; pozbawia nas złudzeń co do uroków świata. W Księdze Kaznodziei Salomona (Kaz 7, 2) możemy przeczytać: “Lepiej iść do domu żałoby, niż iść do domu biesiady; bo tam widzi się kres wszystkich ludzi, a żyjący powinien brać to sobie do serca.” Nie zawsze to wesele otwiera oczy; jeśli jest ono zasadzone wyłącznie na gruncie doczesności, potrafi raczej odwrócić uwagę od wieczności. To dopiero smutek rozczarowania tym światem, melancholia wynikająca z głęboko uświadomionego faktu nietrwałości siebie i wszystkiego wokół, tworzy w naszym wnętrzu próżnię, w którą może zakraść się Bóg. Psychologia emocji poucza, że refleksja – świadomy namysł nad sobą i rzeczywistością – pojawia się dopiero, gdy odczuwamy jakąś dozę smutku. Dlaczego tak jest? Otóż to smutek jest dla nas sygnałem, że coś tu nie gra. Skłania on do zatrzymania się i rozejrzenia się wokoło; pozwala zatem zdobyć szerszą perspektywę i dostrzec brakujące jak dotąd szczegóły rzeczywistości. Radość z kolei… sprzyja wyłączeniu myślenia; nie jest ono przecież potrzebne, skoro jest dobrze! Czy nie jest fascynującym, że identyczny mechanizm zależności między radością a smutkiem widzi również Bóg w Księdze Jeremiasza (8,6)? “Nikt nie ubolewa nad swoją złością w słowach: Cóż to uczyniłem? Każdy pędzi na oślep w swoim biegu, jak koń cwałujący w bitwie”.

Zapomniane błogosławieństwo Jezusa

Oto największy sekret chrześcijańskiego paradoksu; “smutek według Boga” posiada pewną szczególną właściwość. Otóż Panu upodobało się zamieniać go… w radość, prawdziwe “wesele według Boga”. O tym właśnie mówił Jezus w Kazaniu na Górze! “Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni” (Mt 5,4). To obiecał swoim Apostołom, kiedy zapowiadał swoją mękę: “Wy płakać i narzekać będziecie, a świat się będzie weselił; wy smutni będziecie, ale smutek wasz w radość się zamieni” (J 16, 20). Chrystus jest nie tylko Oblubieńcem na weselu; to także „mąż boleści, doświadczony w cierpieniu” (Iz 53,3). Nic dziwnego zatem, że i Jego naśladowcy będą zaznawać obydwu tych rzeczywistości. Można wręcz powiedzieć, że trwamy w Bogu poprzez radość – lecz zbliżamy się do Niego przez smutek. Ogień Jego obecności grzeje radością – lecz często trzeba dorzucać do niego zimne drwa smutku. To jak podróż w górę rzeki; wysiłek płynięcia pod prąd sprawia, że jesteśmy zmęczeni i brudni. Z drugiej jednak strony, im bliżej jesteśmy bijącego źródła, tym woda jest czystsza, bardziej rwąca i orzeźwiająca.

Dlaczego ten temat jest dziś szczególnie ważny? Ponieważ uważam, że ewangelikalne chrześcijaństwo zgubiło gdzieś świadomość tego biblijnego paradoksu. Chcemy radości zbawienia bez smutku upamiętania. Na naszych nabożeństwach nie ma miejsca na żal, skruchę czy inne „negatywne” emocje; boimy się ich, wolimy je omijaćwszak są tak mało fotogeniczne! A chrześcijanin powinien przecież być zawsze kontent, „syt i wesół”. Śpiewamy pieśni, w których za Dawidem deklarujemy „Zmieniłeś skargę moją w taniec, rozwiązałeś mój wór pokutny i przepasałeś mnie radością” (Ps 30, 12), podczas gdy wcale nie nosiliśmy żadnego wora pokutnego, który Bóg mógł rozwiązać. Śmiejemy się a nie znamy płaczu. Nie roniliśmy łez, które Pan obiecał otrzeć.

Jaki jest tego rezultat? Obawiam się, że kościół radości bez smutku jest kościołem fałszywej radości – nie pochodzącej z Bożego źródła. Myślę o stale celebrujących kongregacjach – i nabieram pewności, że ich „obowiązkowy” uśmiech jest zbyt szeroki i zbyt nieporuszony, by mógł być autentyczny. Hałas tej „pop-radości” jest zbyt jednostajny, zbyt wystudiowany. Pismo bowiem poucza nas jasno i w ogromnej liczbie fragmentów, że drogą do pozyskania radości zbawienia i prawdziwej Bożej pociechy jest właśnie smutek upamiętania. Jeśli zaś jego zabraknie – czy nasza hałaśliwa kościelna radość na uwielbieniu nie będzie po prostu euforycznym stanem osiągniętym za pomocą naturalnych metod, socjotechnik koncertu? Co więcej, jeśli kościół nie pokutuje, nie wzywa do pokuty i nie zostawia miejsca na pokutę na swoim nabożeństwie, to albo posiada bezgrzesznych członków, albo nie uważa grzechu za problem. Nie jest prawdą przecież, że pokutuje się w życiu tylko raz; przecież mamy chodzić w Chrystusie tak samo jak Go przyjęliśmy (Kol 2,6), a przyjęliśmy Go wyznając swoje winy. Czy będziemy powielać ten schemat i codziennie żyć w stanie nawrócenia czy też uczynimy pokutę jednorazowym „super-sakramentem”?

Jaki więc wypływa z tego ostateczny wniosek? „Błogosławiony lud, który umie się radować i chodzi w światłości oblicza Twego, Panie” (Ps 89, 16) – ale błogosławiony także lud, który umie się smucić i wie, jak szukać światłości! Te dwie umiejętności bowiem chodzą ze sobą w parze. Smutek bez radości będzie smutkiem światowym – depresyjną, nieznośną trucizną. Radość bez smutku z kolei – zawsze skończy jako powierzchowna, przemijająca razem z całą doczesnością podróbka. Oby nasze chrześcijaństwo odzwierciedlało tę biblijną prawdę – i obyśmy umieli zarówno gorzko płakać nad swoimi grzechami i nad cierpieniem świata, jak i radować się aż do utraty tchu z naszego Zbawcy.

  • 35 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Filip Łapiński - finiszujący student psychologii i socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. Członek zboru stołecznego Kościoła Zielonoświątkowego w Warszawie. Blisko 12-letnia podróż na drogach wiary w Chrystusa jest największą przygodą jego życia. Uwielbia czytać i próbuje pisać. Pracuje jako sekretarz redakcji naukowego czasopisma.