Kiedyś chrześcijan znano jako ludzi potrafiących umierać. Uznawano to za ważną sprawę, by chrześcijanie byli znani z tego, iż w obliczu śmierci potrafią się odpowiednio zachować. Kiedy jednak dziś zaczynam rozmowę o śmierci, wszyscy robią się nerwowi.

Nie tak dawno w moim zborze pewna kobieta, którą nazwę Marią, zmagała się z nawrotem raka. W ciągu kilku miesięcy rozprzestrzenił się po całym jej ciele i pomimo leczenia czuła się coraz gorzej. Zgromadziliśmy się na modlitwę za nią. I choć nie jesteśmy zborem o tradycji charyzmatycznej, modlitwy tego wieczora stawały się jedna po drugiej coraz bardziej entuzjastyczne. „Panie, powiedziałeś, że odpowiesz, gdy dwóch lub trzech zgromadza się w Twoje Imię. Mamy tu 287, którzy wszyscy wspólnie wołamy i chcemy, abyś uzdrowił nasza siostrę!” „Jezus, wczoraj i dziś, ten sam i na wieki. Chcemy, abyś Panie objawił się jako ciągle ten sam cudowny lekarz!” „Panie, czyż nie zmiłujesz się nad jej rodziną? Mężem i dziećmi, które pozostawi?”

W końcu, przyszedł czas, aby pomodliła się moja żona. Sama będąc chorą na raka, dwa razy otarła się o śmierć. Modliła się tak: „Ojcze niebieski, będziemy bardzo wdzięczni, jeśli uzdrowisz Marię. Ale jeśli nie jest to twą wolą, naucz ją jak umrzeć. Umrze tak czy inaczej, a więc, jeśli już teraz ów czas nadchodzi, proszę, naucz ją jak odejść z tego świata w dobry sposób. Daj jej swoją radość. Daj jej przekazać nam dziedzictwo pobożnej śmierci, tak, aby jej odejście dla męża i dzieci stało się nadzieją wieczności i powodem oczekiwania na powrót Chrystusa. Nie prosimy, by było jej łatwo, ale prosimy, aby była tak pełna łaski, by Chrystus był w niej widoczny dla wszystkich.”

Cóż, po tej modlitwie można było zawiesić siekierę w powietrzu. Już nie było 287 ludzi zgodnych w modlitwie. Modlitwa mojej żony tak jakby zerwała łańcuch poprzednich modlitw. Stanęła z boku. Później dowiedzieliśmy się, że niektórzy członkowie rodziny Marii życzyli mojej żonie, by znalazła się w niebie przed nią i sama spełniła swą modlitwę.

Kilka miesięcy później zadzwonił do mnie mąż Marii. Jej stan gwałtownie się pogarszał, pomimo wszelkich lekarstw i terapii. Kościół był wspaniały, pomagając przy posiłkach i we wszelki możliwy sposób przypominając, że „się modlimy, a Pan jest wierny swym obietnicom.” Jednak, to czego chciał, to przestrzeni i okazji dla rozmowy o nadchodzącej śmierci żony. Podkręcona oczekiwaniami uzdrowienia atmosfera w zborze to uniemożliwiała, to byłoby niszczenie wiary. Maria nie mogła przygotować się na wieczność, rozmawiać o tym, co nadchodziło, bo tak wielu chrześcijan wokół mówiło jej o uzdrowieniu.

Mający dobre intencje, ale mało dojrzałości bracia i siostry, którzy odstręczają chorych od myślenia o śmierci, którzy wciąż pobudzają nadzieję uzdrowienia, tak bardzo skupiają ich wzrok na doczesności, że zabierają im czas i energię, aby pomyśleć o nadchodzącym przyszłym świecie. Jedyne, co im się udaje, to ograbić swych bliskich z niewysłowionego pocieszenia ewangelii w podjęciu tego trudnego kroku w wieczność. Cokolwiek robi kościół, powinno to przygotowywać jego członków do zmierzenia się z śmiercią i spotkania z Bogiem. Nie przeżyjesz wiernie tego życia, jeśli nie jesteś gotów na nowe. Nie zachowasz zasad, duchowości, czy doktrynalnej czystości bądź gorliwości, o ile nie żyjesz w gotowości na wieczność.

Pewnego dnia wszyscy staniemy w obecności Króla, w zmartwychwstałych ciałach i na wszystko spojrzymy z innej niż dziś perspektywy. Wszystko ujrzymy poprzez zwycięstwo Chrystusa – nawet raka, który nas toczył, czy prześladowania – wszystko to będzie wyglądać inaczej za pięćdziesiąt milionów lat w wieczności. We wrześniu 1542 roku Magdalena, jedna z córek Marcina Lutra, leżała w agonii. Jej ojciec płakał przy jej boku. Zapytał: „Magdaleno, moja kochana córeczko, czy chciałabyś zostać tutaj ze swym ojcem, czy pójdziesz chętnie do Ojca w niebie?” Magdalena odpowiedziała: „Drogi Ojcze, co Bóg zdarzy.” Luter płakał, trzymając córkę w ramionach, modląc się, by Bóg dał jej wolność; i tak odeszła.

Kiedy leżała już w trumnie, Luter żegnał ją tymi słowy: „Kochana Magdo, powstaniesz i będziesz świeci jak gwiazda, tak, jak samo słońce… Jestem szczęśliwy w duchu, choć ciało przepełnia smutek, którego nie zatrzymam, nasza rozłąka smuci mnie nad miarę… Wysłałem świętego do niebios.”

Czy czasem naszego bólu i smutku w tym życiu Bóg nie używa, byśmy zatęsknili za niebem, aby uwolnić nas od więzi z doczesnością, aby przygotować nas na wieczność, aby zwrócić naszą uwagę na Siebie samego, kosztem rzeczy jedynie materialnych? W Psalmie 90 widzimy, że Mojżesz patrząc na śmierć zaczyna myśleć o życiu, grzechu, Bogu i próbuje zrozumieć, czym jest śmierć. A wtedy prosi o mądrość, aby to życie przeżyć w świetle tego, czym jest faktycznie śmierć. Gdybyśmy go tylko potrafili usłyszeć, całkiem zmieniłby naszą współczesną postawę, która chce, byśmy przechodzili przez to życie jakby śmierci nie było, jakby nie czekała na nas na końcu ziemskiej wędrówki. Mojżesz chce, abyśmy „nauczyli się liczyć nasze dni,” czyli byli świadomi ograniczeń, które nas określają i żyli w pełnej ich świadomości. Tylko w ten sposób zyskamy „mądre serca.”

Wszyscy żyjemy z wyrokiem śmierci; tyle że w zawieszeniu. Jedyne, co nas może zaskoczyć, to że moment wykonania wyroku przyjdzie wcześniej, niż się tego spodziewaliśmy.

Załóżmy więc, że twój małżonek przychodzi od lekarza z przerażającym rozpoznaniem: w jego/jej ciele rozwija się nowotwór złośliwy. Wraca do szpitala na dalsze badania i po kilku dniach wedle najlepszej możliwej wiedzy rokowania są na najwyżej trzy miesiące życia, bez większych nadziei ze strony współczesnej medycyny. Nie chcę pomniejszać znaczenia, jaki taki cios miałby na twoją rodzinę. Istnieje wiele sposobów praktycznego okazania pociechy i wsparcia, którą dojrzałe osoby mogłyby wam w takiej chwili okazać. Ale musimy sobie powiedzieć, że jeśli jesteś chrześcijaninem, który myślał o śmierci zanim stanął z nią twarzą w twarz, to rozumiesz, że ten wyrok nie jest czymś innym w swym rodzaju od tego, z czym żyjecie przez całe swoje życie; już zgromadziłeś swe skarby w niebie, a twoje serce już tam jest.

Wszyscy żyjemy z wyrokiem śmierci; tyle że w zawieszeniu. Jedyne, co nas może zaskoczyć, to że moment wykonania wyroku przyjdzie wcześniej, niż się tego spodziewaliśmy. Nie udaję, że ta refleksja przynosi pocieszenie. Pocieszenie płynie z innych źródeł. Ale pełne przyjęcie tej prawdy zaoszczędzi nam sporo niepotrzebnego zdziwienia i buntu – jeśli wymkniemy się współczesnemu zachodniemu sposobowi myślenia, które zaprzecza realności śmierci, odmawia przygotowywania się na nią i życia w jej perspektywie.

Dla wierzącego moment śmierci staje się znacznie mniej onieśmielający, przez perspektywę wieczności. Choć śmierć jest wrogiem, znakiem sądu, przypomnieniem o grzeszności i naszym wielkim przeciwnikiem, jest również, z innej perspektywy, bramą, przez którą przechodzimy do spełnionego życia. Przechodzimy przez śmierć, i śmierć umiera. Im bardziej chrześcijanin żyje w obecności Bożej, tym łatwiej mu oczekiwać na niewysłowione zadowolenie, które będzie jego udziałem w Bożej obecności w przyszłym świecie.

Artykuł ukazał się w Słowie Prawdy 11/2011. D.A. Carson, Dying well, [w:] Be still my soul. Embracing God’s Purpose & Provision in Suffering, N. Guthrie ed., Wheaton 2010, 113-119. Artykuł użyty za pozwoleniem Autora.