Martwię się o polski ewangelikalizm. O zagrożeniach fałszywej religii wiemy tak wiele, że bliscy jesteśmy do odrzucenia religii w ogóle. Historie wszystkich konfrontacji Jezusa z faryzeuszami pamiętamy tak dobrze, że już cały świat i każdą sytuację widzimy w kategoriach Jezusa, nieszczęsnej jawnogrzesznicy i mściwych “wierzących”. Grzechy pysznego samosprawiedliwego serca i miotających kamienie dłoni są zawsze przed naszymi oczyma. Nie ustaniemy dopóki Kościół nie wyzbędzie się wszelkiej hipokryzji i surowości niegodnej miłosiernego Zbawcy. W końcu w antyreligijnej krucjacie sama Biblia jest po naszej stronie, a prowadzący nas Duch nie może zawieść.

Lecz czy choć w niewielkim stopniu zdajemy sobie sprawę z tego, jak łatwo kontekst Słowa zapewniany przez Ducha-Autora Biblii może zostać pomylony z duchem współczesnych czasów? Czy będąc wiernymi wiecznemu protestanckiemu paradygmatowi sprzeciwu wobec fałszywej religii dostrzegamy, jak od 250 lat przed naszymi oczyma rozwija się fenomen ideologii – sugestywnej, świeckiej, totalnej i mutującej w mnogość odmian wizji samozbawienia upadłej ludzkości? Czy nie widzimy, że to ona jest istotą ducha czasu, że to w jej żagle dmą wszystkie wichry upadłej historii?

Przecież od jej narodzin w dobie Oświecenia minęło już 250 lat, a w międzyczasie przez świat przetoczyły się kolejne fale prowadzonych w jej imieniu rewolucji. Mieliśmy już dość czasu na refleksję. Czy w ogóle rozumiemy dzisiejszy świat, skoro permanentnie umyka nam nam sztandarowy objaw nowoczesności, którym jest pojawienie się parodiujących chrześcijaństwo świeckich form samozbawienia? Czy ideologie są naturalnym rywalem wiary w Chrystusa, a może jednak neutralnym dlań środowiskiem lub nawet wartościowym partnerem dialogu?

Prawda i krzywda

Pytania te stawiam dwa dni po “Tęczowym piątku”; wydarzeniu zorganizowanym w około dwustu polskich szkołach przez KPH – Kampanię Przeciw Homofobii. Jak podają sami inicjatorzy, “tego dnia na szkolnych korytarzach zawisną tęczowe plakaty, a głównym tematem lekcji będzie akceptacja i otwartość na uczniów i uczennice LGBTQI. Wszystko po to, żeby młode lesbijki, geje, osoby biseksualne, transpłciowe, queer i interpłciowe poczuły, że w szkole jest miejsce też dla nich.” Wydarzenie to odbiło się szerokim echem w mediach, było także mocno krytykowane przez konserwatywną stronę opinii publicznej. Tymczasem, stosunek niektórych prominentnych polskich chrześcijan ewangelikalnych do “Tęczowego piątku” był jednak daleki od sprzeciwu czy nawet nieufności wobec działań “Kampanii Przeciw Homofobii”, zbliżając się raczej do zadeklarowania poparcia i solidarności dla organizatorów oraz homoseksualnych uczniów i uczennic polskich szkół. Niektórzy argumentowali, że podstawową intencją “tęczowego piątku” jest przecież próba uczenia się umiejętności życia obok siebie, że naturalną dla chrześcijanina rzeczą jest opowiadać się po stronie krzywdzonych (w tym przypadku są to właśnie osoby homoseksualne), że potępienie czynów homoseksualnych w Kościele przyjmuje czasem znamiona niepotrzebnej obsesji i wreszcie, że chrześcijańskie przekonanie o niemoralności homoseksualnych czynów nie wchodzi w paradę dbaniu o dobrostan homoseksualistów.

I rzeczywiście, nie ulega najmniejszej wątpliwości że wszyscy ludzie deklarujący się jako homoseksualiści bądź odnajdujący w sobie popęd do osób tej samej płci są ludźmi stworzonymi na obraz i podobieństwo Boga. Jest też czymś zupełnie pewnym, że w tym samym stopniu posiadają oni unikalną wypływającą z tego faktu godność korony Bożego stworzenia. Status ten pozostaje prawdziwy bez względu na to, jaką drogę życia obiorą ci ludzie; Bóg nieodmiennie obdarza ich swoją miłością, a przelana na szczycie Golgoty święta krew Chrystusa spływała z drewnianego krzyża także za nich. Bóg nie ma upodobania w śmierci żadnego z nich, a ból współczucia wobec tragedii przeżywanej przez wielu z tych ludzi jest bólem samego Ducha Świętego. Prawdą jest też, że w polskich szkołach zdarzało się, by prześladowani z powodu swojej homoseksualności nastolatkowie popadali w depresję lub nawet odbierali sobie życie. Jestem przekonany, że na głos o tych wydarzeniach serca wielu z nas ścina zgroza, jaką może budzić tylko nieodwracalna tragedia, w której jedna desperacko potrzebująca pomocy dusza ginie z rąk innych – czasami właśnie tych, które jedynie mogły wyciągnąć do niej rękę. Jak rozumiem, to do tych ważnych faktów i elementów chrześcijańskiej perspektywy odwołuje się wielu wierzących obrońców “Tęczowego piątku”.

Tęcza jako taran – anatomia problemu

Lecz z drugiej strony, czy nie za łatwo przychodzi nam patrzeć na “Tęczowy piątek”, kompletnie odfiltrowując ideologiczną warstwę działalności jej twórców? Przecież stanowił on zupełnie otwarcie wydarzenie przygotowane przez jedną z najważniejszych organizacji wewnątrz ruchu LGBT w Polsce. To ten ruch w ogromnej ilości krajów zachodnich doprowadził kolejno do legalizacji związków partnerskich, małżeństw homoseksualnych, prawa do adopcji dzieci przez pary homoseksualne i wreszcie do penalizacji tzw. “mowy nienawiści”, czyli nawet określenia praktykowanego homoseksualizmu za zły i grzeszny. Z jego inicjatywy pod sąd trafiają głoszący przesłanie Biblii o homoseksualizmie pastorzy (jak było w przypadku procesu zielonoświątkowego pastora Ake Greena w Szwecji) czy chrześcijańscy piekarze odmawiający przygotowania tortu na ślub jednopłciowej pary. Jak zaświadcza z kolei w książce “When the Wicked Seize the City” prezbiteriański pastor Chuck McIlhenny z San Francisco, ruch LGBT był również w stanie posuwać się do wandalizmu, gróźb śmierci i podpaleń w odwecie za… zwolnienie czynnego seksualnie geja-organisty z kościelnej posługi.

Jest tak, ponieważ ruch stawiający sobie za cel emancypację wszystkich osób nieheteronormatywnych oparty jest na błędnych założeniach i spełnia wszystkie cechy ruchu rewolucyjnego – głosi on, że człowiek może, a także powinien podążać za objawiającymi się w nim popędami seksualnymi bez względu na ich ukierunkowanie i charakter. To one są bowiem prawdziwie autentycznymi głosami jego wewnętrznej natury i to one powołują go do wejścia na trudną i odważną drogę odważnej autoafirmacji własnej seksualności na przekór wszelkim kulturowym i moralnym ograniczeniom. Na drodze ku seksualnej samorealizacji nie powinny istnieć żadne przeszkody i to właśnie ich usunięciu ruch LGBT poświęca swoją energię. Tęcza – symbol zawłaszczony przez homoseksualną rewolucję – staje się taranem. A autentyczne historie poruszających ludzkich tragedii i zmagań są jego wyprofilowaną i odzianą w łuskę ideologicznej interpretacji amunicją.

Ruch ten twierdzi także, że nie istnieje (bądź nie powinien być za taki uznawany) podstawowy cel dla seksualności, jakim jest stworzenie rodziny, a seksualność naszego ciała jest wyłącznie dowolnie kształtowanym instrumentem samorealizacji. Słowem, jego głównymi postulatami są: usunięcie kategorii teleologicznych (celowościowych) z ludzkiej seksualności, a także daleko idąca redefinicja małżeństwa i rodziny. To pierwsze nie stanowi już uświęconego przymierza, odzwierciedlającego pierwszy zawarty jeszcze w Raju związek czy tym bardziej najświętszą miłość Chrystusa do Jego Kościoła. Zamiast tego małżeństwo (tak jak wiele innych rzeczy w nowoczesnej wizji świata) staje się wyłącznie kwestią czasowego kontraktu o charakterze seksualnym – ewentualnie także gospodarczym i kohabitacyjnym – zawartego między dwoma zainteresowanymi podmiotami. Nie ma tutaj miejsca na komplementarność dwóch płci, a związek homoseksualny nie różni się jakościowo niczym od związku heteroseksualnego. Jak bardzo fałszywym poglądem jest to ostatnie, trafnie zauważył związany z kręgami nowej prawicy amerykańskiej Milo Yiannopoulos (samemu będąc właśnie aktywnym gejem), mówiąc jak trudnym w relacji homoseksualnej jest poczucie, że para jest całkowicie niezdolna do stworzenia nowego życia.

Choć sprawa ta jest dużo bardziej skomplikowana niż mogłoby się początkowo wydawać obydwu stronom sporu, ruch LGBT wybiórczo i niespójnie szermuje wynikami badań naukowych. W jednym miejscu podkreśla wyniki badań Alfreda Kinseya i jego pochodnych, argumentując za płynnym rozumieniem ludzkiej seksualności, by w drugim zdecydowanie obstawać za absolutną niemożliwością jakiegokolwiek ukierunkowania seksualnej preferencji czy nawet praktyki wśród zadeklarowanych gejów i lesbijek, sprowadzając korzenie homoseksualnej orientacji wyłącznie do przyczyn genetycznych lub prenatalnych. Powołuje się na liczne przykłady nieuniknionego ich zdaniem homoseksualnego “coming-outu” podjętego po latach płodnego małżeństwa, jednocześnie ignorując i zaprzeczając możliwości dokonania przeciwnej wolty – pomimo ucieleśnionych dowodów i aż proszącego się o przywołanie płynnego (bo zakorzenionego we wrażliwej i skomplikowanej ludzkiej psychice) rozumienia płciowości. W swojej wczesnej fazie absolutyzuje, a później dekonstruuje pojęcie seksualnej orientacji. Dzieje się to wraz z przybywaniem “literek” w akronimie LGBT, który na naszych oczach staje się już ruchem LGBTQIAPK+ – opartym o nieuformowany (bo pozbawiony kulturowych i moralnych ram) kierujący się wszędzie, nigdzie lub gdziekolwiek popęd seksualny determinujący tożsamość jednostki. Wraz z ujawnianiem się wewnętrznych sprzeczności ruchu emancypacji seksualnej widzimy utopijność jego centralnego postulatu, jakim jest absolutna wewnątrzsterowność ludzkiej seksualności.

Prometeusze naszych czasów

Ciężko nie dostrzec quasi-religijnego (czyli właśnie ideologicznego) charakteru ruchu LGBT. Posiada on swoich męczenników, mit założycielski, inspirujące teksty kultury, własne słowa-klucze i teorię zła, pulsującą od zmysłowych barw eschatologię, godną walki sprawę seksualnej wolności oraz równości, a także skupioną wokół niej wspólnotę. By sprawa była jasna – mówię to nie w celach prześmiewczych, gdyż piszę te słowa jako człowiek religijny, a więc rozumiejący funkcjonalność i konieczność używania tego typu języka – zwracam tylko uwagę na to, że korzenie seksualnej rewolucji tkwią daleko głębiej niż w prostym poczuciu sprzeciwu wobec indywidualnej krzywdy. Ikoniczną dla mitu ruchu LGBT jest scena z filmu “Philadelphia”, gdy walczący w sądzie o swoje prawa homoseksualny prawnik chorujący na AIDS rozpina białą koszulę i oczom zgromadzonych ukazuje się ciało pokryte ranami – widzimy męczennika-ofiarę, który w wyniku wewnętrznej dialektyki homoseksualizmu i homofobii na naszych oczach umiera w imię najwyższej wartości, czyli swojego prawdziwego “ja”.

Choć głośny i wpływowy, ruch LGBT z tej perspektywy jawi się jako wykwit szerszego zjawiska, jakim jest późna nowoczesność – dekonstruująca jakiekolwiek pozytywne i oparte o obiektywne normy słuszności formy życia i bez reszty oddana prometejskiej i gnostyckiej wizji całkowitego wyzwolenia indywiduum – wyzwolenia bardzo szybko okazującego się tragicznym w skutkach “ogołoceniem”, parodią Chrystusowej kenozy (List do Filipian 2, 5-8). W swoim ukrytym wymiarze, mechanizmy rewolucji seksualnej zadziwiająco współgrają z dynamiką późnego kapitalizmu, odrywając człowieka od jakichkolwiek trwałych tożsamości w celu zmaksymalizowania jego rynkowej mobilności i zastąpienia tradycji oraz wspólnot ich utowarowionymi substytutami. Wszystko to skazuje współczesnego człowieka na “wieczny dryf” w świecie obłym, bez ostrych kształtów, pozbawionym trwałych z założenia więzi, w którym “wszystkie kolory tęczy” zlewają się w jedną kipiącą chaotyczną masę – materialne odzwierciedlenie “wyjącej pustki” ducha.

Na szczególną uwagę zasługuje także coraz wyraźniej przenikający do publicznego dyskursu język wykuty w ideowych kuźniach ruchu LGBT. Słowa takie jak “homofobia”, “dyskryminacja” czy “mowa nienawiści” (czy zrekonstruowana “miłość”, “równość” lub “tolerancja”) stanowią nieomylnie skuteczny środek remodelowania społecznej świadomości i oswajania z czymś dużo więcej niż społecznym i indywidualnym problemem cierpienia osób homoseksualnych. Jak każdy język, także i ten samą swą semantyką naprowadza i zakorzenia używającą ją umysłowość w ukrytym w sferze ducha (i opisanym powyżej) świecie znaczeń ruchu LGBT. Prawdziwym majstersztykiem jest tutaj właśnie homofobia – słowo bynajmniej nie będące analogonem chrześcijańskiego pojęcia śmiertelnego grzechu nienawiści. Geniuszem tego terminu jest jego oscylowanie na pograniczu moralności i psychopatologii – wymienna możliwość grobowo poważnego oskarżania jej posiadaczy o postawę naganną moralnie bądź protekcjonalnego zadeklarowania ich ewidentnych psychicznych niedoborów. “Homofobia” jest fobią – a więc chorobą, czymś nieracjonalnym, nadającym się na terapię a nie do wprowadzania do dyskursu – i grzechem jednocześnie. Jest też pojęciem urzekająco pojemnym, gdyż odpowiada mu rozciągliwy i plastyczny zbiór postaw; w odpowiednim kontekście homofobem może dziś zostać prawie każdy i prawie każdy – jeśli bierze tę mieszaninę potępienia, diagnozy i klątwy na poważnie – zmuszony będzie do zaprzeczania, rejterady bądź przepraszania. Naprawdę nie trzeba zatem akceptować wszystkich postulatów ruchu LGBT – samo przyjęcie proponowanego przezeń języka semantyczną siłą ciężkości pcha ku kolejnym ustępstwom.

Ślepa plamka Kościoła

Na wszystkie te fakty chrześcijanie – członkowie organizmu, który jak żaden inny ma najpełniejszy dostęp do nieprzebranych zasobów Bożej prawdy – reagują zaskakująco ospale. Po prawdzie, czasem mam wrażenie, jakby nie reagowali i nie widzieli tego problemu w ogóle. O historiach denominacji, które całkowicie skapitulowały już przed duchem czasu i dziś wywieszają tęczowe sztandary nad progami swoich kościołów niczym białe flagi nad oblężonym zamkiem, nie ma co nawet wspominać (choć dziwi również, jak rzadko te upadłe fortece chrześcijaństwa stanowią jakikolwiek punkt odniesienia dla namysłu nad rolą i zadaniem Kościoła w XXI wieku). Niepokoi raczej fakt, że w obliczu organizacji takich jak Kampania Przeciw Homofobii, dojrzałym chrześcijanom zwyczajnie brakuje przesłanek, by zadeklarować swoje votum separatum. Zamiast tego, sami wierzący w swoich pochwałach tworzą wrażenie, jakoby ruch LGBT niemalże opatrznościowo zapełniał jakąś lukę, niefortunnie zostawioną przez tradycyjne społeczeństwo lub Kościół. Cóż, jeśli rzeczywiście sprawa sprowadza się do tego, że my uznajemy wyłącznie heteroseksualne małżeństwo, a ruch LGBT po prostu nieco poszerza tę kategorię dbając o respektowanie szerokiego ludzkiego doświadczenia, sprawa jednoznacznego sprzeciwu nie wydaje się nagląca ani pierwszorzędna. Miłość, równość, wolność – z tej perspektywy te porywające hasła przecież nas łączą. Lecz czy z tak ciasnym rozumieniem problemu rzeczywiście można się utożsamić? W istocie jest wprost odwrotnie – im mniejsze są różnice między perpektywą chrześcijańską a ruchem LGBT (i im mniej chętnie są podkreślane), tym mniej zrozumiale i bardziej arbitralnie wygląda to dziwaczne obstawanie przy małżeństwie kobiety i mężczyzny, o wymogach czystości seksualnej lub wersetach u św. Pawła nie wspominając.

Mówiąc zupełnie wprost, protestantyzm XXI wieku wydaje się nie dostrzegać ideologicznego aspektu działań ruchu LGBT – ani w ogóle wielu innych aspektów poźnonowoczesnego liberalizmu, który napiera na podstawowe elementy chrześcijańskiego rozumienia świata na wszystkich polach. To jego prawdziwa ślepa plamka, aspekt rzeczywistości który permanentnie jej umyka. Czym są jednak “filozofia i czcze urojenie, oparte na podaniach ludzkich i na żywiołach świata, a nie na Chrystusie” (List do Kolosan 2, 8) przed których zwodzicielską mocą przestrzega Apostoł Paweł, jeśli nie także ideologią? Obyśmy umieli zbliżyć się w częstotliwości jej odrzucania do tego, jak regularnie odżegnujemy się od fałszywych w naszym mniemaniu odmian konserwatywnego chrześcijaństwa. A przynajmniej nie przejawiajmy spontanicznych reakcji takich jak te okazane w obliczu “Tęczowego piątku”, które naruszają więcej z chrześcijańskiej jednoznaczności, torując drogę dla impetu seksualnych rewolucjonistów.

Być może ten stan rzeczy wynika z niedostatecznego przywiązania do poprawności własnej doktryny połączonej z jej sensownym i satysfakcjonującym uzasadnieniem (a przyznam, że gdybym samemu był zwolennikiem “tęczowego piątku” i szeroko pojętej równości w sferze seksualnej, żaden z popierających go chrześcijan nie przekonałby mnie do moralnej naganności homoseksualnych praktyk); w końcu naturalnym rywalem teorii ideologicznych jest właśnie religijna doktryna, w przypadku chrześcijaństwa wypływająca oczywiście ze Słowa Bożego. Zagrożeniem dla ideologii nie jest z kolei doświadczenie bądź intuicja – te są raczej elementami, które ideologia bądź religia porządkują, nadają im jakieś znaczenie (bądź je unieważniają, dekonstruują). Innymi słowy, ideologia nie razi rozumu wtedy, gdy niedostatecznie głęboko oświeca go Objawienie. Innym (być może trafniejszym) wyjaśnieniem jest chęć wytyczenia granicy między nami a światem, po czym zbliżenia się do niej najbardziej jak się tylko da – by w maksymalny sposób ułatwić Kościołowi dzieło ewangelizacji. Niestety – w przypadku kontaktu z ideologiczną treścią wykluwającą się we współczesnym społeczeństwie nie trzeba przyjmować jej najskrajniejszych postulatów. Wystarczy samo przyjęcie wrażego języka i niesprzeciwianie się stojącymi za nim przesłankami, by wewnętrzna dynamika procesu liberalizacji zrobiła resztę. Czasami blask światła dociera do nas tylko z dalekiej góry a nie zza pobliskiego krzaka, a postawiona przez nas tabliczka “Ani kroku dalej” tkwi już na pochyłej płaszczyźnie zbocza, gdzie niemalże niemożliwym jest już się zatrzymać.

Jeszcze inną, chyba najtrafniej oddającą intencje chrześcijańskich sympatyków “tęczowego piątku” motywacją jest zwyczajne przejęcie się ludzką krzywdą. Czy możemy jednak pozwalać, by empatia przejmowała stery tam, gdzie prym winna wieść rozsądna analiza sytuacji? Przecież poparcie dla “tęczowego piątku” czy jakiejkolwiek innej inicjatywy to nie kwestia emocji, lecz opartego o coś przekonania. I choć słowa te mogą brzmieć zimno i odpychająco – w chrześcijaństwie nie sama ludzka krzywda ma ostatnie słowo, a sytuacja, w której sprawy doktrynalne i moralne zajmują wobec niej drugorzędne miejsce jest nieomylnym przejawem pełzającego antropocentryzmu – miejsca, w którym miłość zamiast opierać się na prawdzie, zaczyna ją zjadać, jednocześnie przeistaczając się w swoją karykaturę (we właściwej perspektywie istnieć powinna oczywiście doskonała równowaga między ideą a człowiekiem i łaską a prawdą). Ostatecznie, tylko prawda objawiona przez Boga może powiedzieć nam czym jest autentyczna ludzka bolączka i jak jej przeciwdziałać.

Czy naprawdę chcemy czekać bezczynnie na moment, w którym za kilka lat postulaty ruchu LGBT zostaną głośno podniesione już nie pod drzwiami naszych kościołów, ale spomiędzy ławek? Jaki komunikat wysyłamy młodszym wierzącym, którzy nie będą dochodzić do konkluzji w oparciu o to, co niedopowiedziane, ale o to co silnie zaznaczone? Co zostanie z ewangelikalnej części chrześcijaństwa, jeśli przez odpowiednio długi czas będzie ona słyszeć niewiele o jednym z wielu grzechów czynnego homoseksualizmu (i o tym, dlaczego jest to grzechem), ale wiele o śmiertelnie niebezpiecznym przewinieniu potępiania, osądzania, piętnowania i “homofobii”? Czy nie wyciągnie wniosku, który ochoczo poddaje jej awangarda dzisiejszej kultury, że prawdziwym korzeniem zła jest właśnie wartościowanie, sądzenie, potępianie – słowem, że finalnym słowem chrześcijańskiej dojrzałości musi zostać zakaz zakazywania? Czy wtedy – w obliczu arsenału ugruntowanych przesłanek, zakorzenionych intuicji i kulturowej presji – będziemy zasłaniać się figowym listkiem kilku biblijnych wersetów, których nikt nigdy nie wyjaśnił, lecz raczej subtelnie sugerował ich nieadekwatność? Czy nie okaże się raczej, że słowa Apostoła Pawła z 1 rozdziału Listu do Rzymian (wstępu Apostoła do powiedzenia Ewangelii!) podzielą los nieaktualnych starotestamentowych zakazów spożywania wieprzowiny czy konieczności rytualnych obmyć? Te wszystkie fenomeny już się zadziały w szeregu kościołów na zachodzie i zaczynają nieśmiało pojawiać się także tu. I wreszcie, jaki grzech w dzisiejszym świecie agresywnie domaga się swoich racji – i jak w obliczu tego faktu możemy mówić, że to Kościół powtarzający odwieczną naukę Biblii ma w tym temacie jakąś obsesję?

Wspaniała droga mniej uczęszczana

A przecież prawda o Kościele i Ewangelii jest nieskończenie wspanialsza – już w samej Dobrej Nowinie i tradycyjnym chrześcijańskim przesłaniu o wybraniu, łasce, wspólnocie i świętości znajduje się wszystko czego potrzebują osoby zmagające się z homoseksualnymi skłonnościami. Wzniosłe prawdy o wolności, równości i miłości nie pochodzą z San Francisco czy Stonewall – ich prawdziwe źródło bije w Bożym Objawieniu, którego puste formy zostały skradzione przez ten czy inny ruch rewolucyjny, będący tak naprawdę zawsze niczym innym jak ruchem podświadomych poszukiwaczy Królestwa Bożego, którzy stracili z oczu niebo i zamierzają stworzyć je na ziemi.

Ruch LGBT tak chlubiący się wysnutymi z niektórych badań ogromnymi liczbami osób nieheteronormatywnych w społeczeństwie nie posiada realnego i niepodzielnego rządu dusz nad homoseksualistami. On i oni to dwie różne rzeczy, choć organizacje takie jak KPH usilnie próbują zaktywizować i ideologicznie uporządkować trudną rzeczywistość, którą napotyka wielu młodych mężczyzn i kobiet. Powtórzmy to jeszcze raz – ruch LGBT nie posiada monopolu na interpretowanie fenomenu ludzkiego homoseksualizmu. Nie jest też obiektywnym źródłem odniesienia, do którego powinni sięgać zdezorientowani wojną kulturową chrześcijanie.

Istnieje alternatywa dla “tęczowego piątku” i to za nią powinni jednomyślnie opowiedzieć się wierzący w Chrytusa. Jest nim Wielki Piątek, w którym wszystkie grzechy ludzkości zostały zmyte, a człowiek poznał prawdę o Bogu, który kocha go miłością bez granic. To na Golgocie zajaśniała prawdziwa tęcza Bożego miłosierdzia wstrzymująca potop gniewu i jaśniejąca nad nowym wszechświatem, której symbolem był wielobarwny łuk roztoczony nad Noem składającym ofiarę. Cóż powiedziałby nam sam Pan Jezus zasiadający dziś po prawicy swojego Ojca w Niebie o homoseksualistach, którzy żyją pośród nas? Jestem pewien, że słowa te byłyby wezwaniem, by przyprowadzić wszystkich na wesele (Ewangelia Łukasza 14, 21), na którym radość i pokój są jednym z dań głównych. By wszystkich zanurzyć w Bożym miłosierdziu, w którym rozpuszcza się grzech i krystalizuje świętość. By zaprosić do życia, w którym podstawą tożsamości nie jest seksualność, ale bycie stworzeniem capax Dei – zdolnym do tego, by zamieszkał w nim Bóg. By pragnących łaski i prawdy przyjąć do wspólnoty braci i sióstr, gdzie reakcją na problemy i upadki nie jest gniew i wygnanie, lecz troska oraz duchowe wsparcie. By pozyskani przez nas do czystego i świętego życia w Chrystusie ludzie ze skłonnościami homoseksualnymi byli nie chrześcijanami drugiej kategorii, ale “chwałą naszą i radością” (Pierwszy List do Tesaloniczan 2, 20). By ci odczuwający nieuporządkowane i wahające się pożądanie odnaleźli kierunek dla założenia rodzin, a ci nie będący w stanie tego zrobić mogli wybrać życie w celibacie – niedoceniane przez nas, protestantów, lecz tak wysoko cenione przez Chrystusa i św. Pawła. Niektórzy liberalni teologowie sugerują, że Apostoł Paweł mógł być homoseksualistą i choć to skrajnie nieprawdopodobna teoria, to prawdziwym odkryciem jest zdać sobie sprawę, że dywagacja ta nie ma żadnego znaczenia dla osoby tak jak on żyjącej w czystości i dla Bożej chwały. Skoro w wieczności seksualność nie będzie mieć znaczenia, dlaczego miałaby ona stanowić nieprzezwyciężalną przeszkodę w owocnej drodze ku życiu wiecznemu?

Bóg sam wystarczy

Tradycyjne oraz biblijne chrześcijańskie podejście do świata nie ma braków, które mógłby wypełnić ruch LGBT ze swoją zatrutą moralnością i zatrutą moralizacją. Także wyniki badań naukowych lub (przecież całkiem trafne, choć oddalające nas od tajemnicy Bytu) odkrycia rewolucji seksualnej o płynnym i chaotycznym charakterze ludzkiej seksualności nie stanowią żadnego problemu dla poprawnie rozumianej chrześcijańskiej doktryny – wiemy, że to nie stworzony z nicości świat lub jego żywioły są Bogiem. Wprost przeciwnie, to co na świecie i w człowieku pozostawione same sobie staje się pierwotnym chaosem braku form i kształtów. To Słowo oddziela światłość od ciemności i wynurza ziemię z chaosu, a “Bóg, który rzekł: Z ciemności niech światłość zaświeci, rozświecił serca nasze, aby zajaśniało poznanie chwały Bożej, która jest na obliczu Chrystusowym” (II List do Koryntian 4, 6).

Bóg i Jego Ewangelia wystarczają. To tylko my – chrześcijanie – możemy zawodzić w naszym świadectwie, nie będąc autentycznym ucieleśnieniem najlepszej Nowiny jaką słyszał świat. To nam może brakować autentycznej obecności Chrystusa lub niezłomnej wiary w wyjątkowość i jedynozbawczość Jego Słowa. Zachłyśnięci duchowym aspektem Królestwa Bożego możemy również zaniedbywać to co małe i ziemskie – wspólnotę, pomoc psychologiczną, zwykłą ludzką obecność. Każda stracona dusza jest i powinna być wyrzutem sumienia Kościoła, a także wezwaniem do głębszego, bardziej radykalnego i odmiennego niż wszystko co na świecie nauki i nawrócenia – zejścia głębiej w rzeczywistość Chrystusa. To jedyna droga, by zrealizować opatrznościowe zamiary Dobrego Pasterza, a kto z Nim nie zbiera, rozprasza (Ewangelia Łukasza 11, 23). Porażki na tej drodze – obojętnie czy poniesione przez nas samych, czy innych chrześcijan, których błędy mogą stanowić kuszącą wymówkę do dezercji – nigdy nie mogą być jednak powodem, byśmy rezygnując z przyjęcia osobnej, integralnie odmiennej perspektywy na homoseksualizm, podłączali się pod inicjatywy ruchów z założenia zdążających w innym kierunku.

To prawda – obiektywnie dobrym owocem Kampanii Przeciw Homofobii będzie, jeśli jej działania zapobiegną samobójstwom i nienawiści młodych ludzi. Lecz to samo drzewo z całą pewnością wyda również inny owoc – wypaczone rozumienie człowieka, małżeństwa, rodziny oraz dobra i zła, za którym podąży kawalkada grzechu, cierpienia i samoupodlenia. Ruch LGBT w ogólności nie uratuje nikogo od piekła, lecz wręcz pomoże wielu się tam znaleźć. A jego tarany biją w polskie społeczeństwo; jedno z niewielu w Europie, w którym bitwa jeszcze nie została przegrana. Jest skrajną naiwnością sądzić, że po przełamaniu bram i wywieszeniu sztandarów zwycięskiej ideologii rewolucji seksualnej droga grzeszników z ziemi do nieba lub Słowa z nieba na ziemię będzie prostsza lub że rewolucjoniści nieoczekiwanie docenią pozytywny wkład wrażliwego społecznie chrześcijaństwa w walce z homofobią. Podobnie, nie sposób myśleć, że “tęczowy piątek” nie jest wypadem pod same mury i próbą uwicia przyczółka w najmłodszej części społeczeństwa.

Nie mamy czasu ani pozwolenia. Wielki Piątek i miliony dalekich od niego dusz czekają.

  • 35 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Filip Łapiński - finiszujący student psychologii i socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. Członek zboru stołecznego Kościoła Zielonoświątkowego w Warszawie. Blisko 12-letnia podróż na drogach wiary w Chrystusa jest największą przygodą jego życia. Uwielbia czytać i próbuje pisać. Pracuje jako sekretarz redakcji naukowego czasopisma.