Wybieram więc jestem? O chrześcijańskiej tożsamości w kulturze pełnej sprzeczności

Chyba trudno dziś o pytanie bardziej istotne, a jednocześnie bardziej konfliktogenne niż pytanie o tożsamość.

Obserwacja aktualnych trendów pozwala dostrzec dwa charakterystyczne sposoby jej postrzegania. Z jednej strony mówi się o niej jako o czymś stosunkowo stałym i niezmiennym, czego należy szukać, i co można znaleźć. Z drugiej strony widziana jest jako przedmiot naszego całkowicie subiektywnego wyboru, środek manifestacji niczym nieograniczonej wolności ludzkiej. Te dwa czynniki łączą się i kształtują dyskurs naszych czasów – w których desperackie pragnienie „odnalezienia” prawdziwego siebie współistnieje z przekonaniem, że nie ma właściwie niczego do odnalezienia – bo żadne obiektywne prawdy na temat ludzkiej natury nie istnieją. Te dwie narracje, choć sprzeczne w swoich fundamentalnych założeniach, przewijają się nieustannie w wielu współczesnych debatach moralnych.

Kultura wyboru

W postmodernistycznym ujęciu tożsamość jednostki jest wypadkową nieustannie zmieniających się czynników wewnętrznych i zewnętrznych – środowiska, wychowania, kręgu znajomych, doświadczeń, emocji, rynku, mediów, a nawet każdej pojedynczej sytuacji. Według socjologa Zygmunta Baumana, „poszukiwanie tożsamości jest nieustanną próbą zatrzymania lub choćby spowolnienia biegu tego strumienia, zestalenia tego, co płynne, nadania formy temu, co bezforemne”1.

Niektórzy w tym podejściu do tożsamości idą nawet dalej, negując samo jej istnienie. Skoro wszystko się zmienia, i dziś nie jestem już osobą, którą byłam 3 lata, 8 miesięcy, 2 dni, czy nawet 2 godziny temu, to gdzie właściwie jest moje „ja”? Jeżeli moje zwyczaje i poglądy są w dużej mierze zbudowane na tym, co zaobserwowałam i usłyszałam od innych na różnych etapach mojego życia, to czy istnieje cokolwiek prawdziwie „mojego”? Czy jeżeli każdy moment życia wymaga ode mnie dostosowania się do konkretnej społecznej sytuacji i przez to zmodyfikowania mojego zachowania, to czy to „ja” naprawdę istnieje?

Ponieważ więc świat się nieustannie zmienia i brak jakichkolwiek podstaw do zdefiniowania natury ludzkiej, głównym fundamentem tożsamości w naszej kulturze staje się wybór. Wybór zapewnia pozór spójności i wnosi tymczasowy porządek do chaotycznej rzeczywistości. Jeżeli jestem faktycznie produktem mojego otoczenia i zlepkiem wpływu innych, to jedyną moją nadzieją i ostatnią deską ratunku jest podjęcie jakiegoś aktu niezależności. Ten akt wyboru stał się dziś wartością samą w sobie, czymś wręcz świętym i nienaruszalnym. Suwerenni i silni, bierzemy płynną rzeczywistość w swoje ręce i stajemy się kowalami własnego losu. Jak pisze Bauman, „najprostszym sposobem zaspokojenia tożsamościowych marzeń i fantazji staje się możność „nabycia” tożsamości, autentyczna lub tylko wydumana konsumencka wolność wyboru własnej tożsamości i używania jej nie krócej i nie dłużej, jak to potrzebne”2.

Jednak nie wystarczy jeden wybór. Potrzebne są tysiące. Budowa tożsamości wymaga wysiłku. Liczba opcji jest nieskończona. Dlatego też wszystko dziś powinno dać się spersonalizować i dostosować do naszych indywidualnych preferencji – od ubrań, kawy i seriali na Netflixie, po płeć i przekonania religijne. Te wybory stają się szansą potwierdzenia wobec innych naszej tożsamości, a także odnalezienia, choć tymczasowo, fundamentu w obliczu nieustannych zmian. Jednak w tym chaosie, w którym ciągle jesteśmy zmuszeni do kreowania siebie samych, tożsamość staje się męczącym teatrzykiem, który musimy odgrywać przed wymagającą publicznością.

Poszukiwanie fundamentu

Spójrzmy teraz na drugą stronę medalu. Choć nasza kultura otwarcie celebruje relatywizm i w zadeklarowany sposób odrzuca istnienie „ludzkiej natury”, to wciąż funkcjonują w niej różnorodne narracje o tym, jaki człowiek jest. Słyszymy, że jest z natury dobry, że posiada niezbywalne prawa, że jest istotą społeczną, że jest produktem ewolucji, że jest wolny. Ale jak to? Czyżby mimo wszystko na temat tożsamości człowieka można było powiedzieć coś obiektywnie prawdziwego?

Wydaje się, że praktyczny postmodernizm, według którego nic trwałego o naturze ludzkiej powiedzieć nie można, jest po prostu zbyt trudny do zrealizowania. Zresztą człowiek nie został stworzony do takiego życia. Opisujemy rzeczywistość i wypowiadamy twierdzenia na jej temat, bo w głębi serca wiemy, że jest ona znacząca – że rządzi nią pewien sens i głębsza logika. Że człowiek nie jest po prostu konstruktem – ale że jest kimś niezależnie od swojego wyboru. Problem tkwi w tym, że człowiek nie szuka swojej tożsamości u jedynego źródła, u którego może ją znaleźć. Chce być kimś naprawdę, ale nie chce przyjąć diagnozy samego Boga. Wiązałoby się to bowiem z koniecznością przyznania, że istnieje Ktoś ponad nami, kto określa prawo moralne, i przed kim jesteśmy w związku z tym odpowiedzialni. A taka narracja, jak czytamy w 1 Liście do Koryntian 1:18, jest dla świata głupstwem.

Zniewolona grzechem i odrzucająca porządek Stwórcy jednostka nie będzie mogła odnaleźć „prawdziwego siebie”. Będzie skazana na nieustanne miotanie się między własnymi emocjami, preferencjami i decyzjami – nie zadawalając się ostatecznie żadnym wyborem, pragnąc stabilności, ale nie szukając jej tam, gdzie trzeba. Pogoń za tożsamością, cytując słowa Kaznodziei, także jest marnością i gonitwą za wiatrem3.

Nieważne jak bardzo byśmy chcieli, nasz wybór nie może zmienić naszej najbardziej podstawowej natury – tej nadanej przez Boga w stworzeniu, a następnie skażonej grzechem w wyniku upadku Adama i Ewy. Możemy zmieniać nasze zachowanie i poglądy, dekonstruować wszystkie pojęcia, od moralności po płeć, przyjmować różnorodne światopoglądy i twierdzenia na temat rzeczywistości, ale esencja naszego człowieczeństwa pozostaje wywiedziona z Historii szerszej niż my sami, w której stoimy przed Bogiem jako byty stworzone, a nie autonomiczni stwórcy. Jak napisał św. Augustyn: „Stworzyłeś nas bowiem jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”4.

Widzimy więc dwa krańce tożsamościowego spektrum. Po jednej stronie jest tożsamość-konstrukt, będąca produktem ludzkiego suwerennego wyboru, a po drugiej tożsamość obiektywna, niezbudowana jednak na fundamencie biblijnej prawdy o człowieku.

Jak jako chrześcijanie możemy odnaleźć się w tym swoistym labiryncie?

Tak oto stoimy, ale na czym?

Jako ludzie wierzący doświadczamy i uznajemy zmienność rzeczywistości. Z biegiem czasu zmieniają się nasze poglądy i preferencje. Zmieniamy się my sami – przeprowadzamy się, starzejemy, kształtowani różnorodnymi doświadczeniami, rośniemy w poznaniu Pana i w procesie uświęcenia. W tym wszystkim kluczowe jest uznanie, że ostoją tego, kim jesteśmy, nie jesteśmy my sami – ani nieustannie doświadczane przez nas zmiany. Podobnie i pewność naszego zbawienia nie tkwi w możliwości precyzyjnego przywołania jakiegoś momentu – bo przecież wspomnienia także ulegają zmianie. Pewność mojego zbawienia, jak i całej mojej tożsamości znajduje się nie we mnie, ale poza mną – w samym Bogu, który jest sprawcą i dokończycielem wiary.

To jest fundamentem chrześcijańskiego podejścia do tożsamości. Cytując apostoła Pawła, to w Bogu „żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”. On, jako Stwórca „daje wszystkim życie i tchnienie i wszystko” (Dz 17:28). Tożsamość człowieka jest zakorzeniona w Bogu, na którego obraz został ukształtowany. Tak samo jak wynalazca decyduje o przeznaczeniu urządzenia, które skonstruował, tak samo nasz Stwórca zdecydował o tożsamości i celu istnienia człowieka, który jest dziełem Jego rąk. To On nadał mu znaczenie. Człowiek nie jest istotą statyczną, o czym wiemy już z pierwszych kart Biblii – ale jego podstawowa tożsamość została jasno zdefiniowana przez słowa Księgi Rodzaju 1:27: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz. Stworzył go na obraz Boga – stworzył ich jako mężczyznę i kobietę”5.

Co stworzenie na Boży obraz mówi nam o tożsamości człowieka? Jak pisze pastor John Piper: „Bóg stworzył nas na swój obraz, abyśmy manifestowali, odzwierciedlali lub też wyrażali to, kim On jest; jak wielki jest i jakie są jego atrybuty. Zostałem stworzony jako lustro”6. Celem stworzonego tak człowieka, jak czytamy w Konfesji Westminsterskiej, jest „chwalić Boga i radować się Nim na wieki”.

Wiemy jednak, że pierwsi ludzie upadli i miało to konsekwencje dla całego rodzaju ludzkiego – w liście do Rzymian 5:12 apostoł Paweł pisze: „Dlatego jak przez jednego człowieka wszedł na świat grzech, a jako skutek grzechu śmierć, tak też śmierć dotknęła wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli”. W ludzką tożsamość wkroczył grzech. Bezpośrednią konsekwencją upadku jest odrzucenie autorytetu Bożego i nieoddanie mu czci jako Stwórcy i Prawodawcy, który ma prawo określać to kim jesteśmy i jak powinniśmy postępować. Człowiek zostaje oderwany od źródła swojej tożsamości. Świat ogarnia chaos.

Twardy grunt w płynnej rzeczywistości

Odwiecznym problemem człowieka od momentu upadku jest poszukiwanie „siebie” w oddzieleniu od Boga – w sobie, w otoczeniu, w pracy, w poglądach, rodzinie, religijności, a końcu także i we własnym subiektywnym wyborze. Jednak odnalezienie prawdziwego „ja” jest niemożliwe bez zaakceptowania Boga jako Stwórcy i Jego zamiaru dla stworzenia. Bez uznania, że ze względu na grzech nikt nie jest w stanie wypełnić Jego prawa i oddać Mu należnej chwały. Bez zwrócenia się do Niego z wiarą i prośbą o przebaczenie grzechów ze względu na ofiarę Jezusa Chrystusa na krzyżu. Dopiero człowiek, którego grzech został przebaczony, może powiedzieć, że stare przeminęło, że jest teraz nowym stworzeniem, częścią ludu przeznaczonego Bogu na własność (2 Kor 5:17, 1 P 2:9). To chrześcijaństwo pozwala człowiekowi uwolnić się z labiryntu poszukiwania „siebie”.

Dopiero człowiek, który uznał autorytet swojego Stwórcy, może być prawdziwie sobą.

Chrześcijaństwo nie określa więc naszej tożsamości w oparciu o żadnego rodzaju mistyczne doświadczenia, o subiektywne poczucie istnienia, o procesy myślowe, czy o jakiś nieuchwytny i niezmienny wewnętrzny głos, który towarzyszy nam przez całe życie. Określa je w oparciu o konkretne prawdy – że Bóg daje życie każdej, indywidualnej jednostce i zna ją dokładnie, a swoje dzieci uwalnia z mocy grzechu i czyni nowym stworzeniem w Chrystusie.

Źródło tożsamości chrześcijanina nie leży więc wyłącznie w nim samym. Tak, oczywiście, nasze myśli, uczucia i doświadczenia także współtworzą to kim jesteśmy. Jednak, w przeciwieństwie do słów Boga, te myśli i emocje bywają zmienne, nie zawsze godne zaufania, ukształtowane przez okoliczności. Nasze wspomnienia bywają niepewne, nasza percepcja zwodnicza. Próba odnalezienia prawdziwego siebie w tym płynnym labiryncie uczuć i wrażeń nie doprowadzi nas donikąd. Jak pisze C.S. Lewis: „Bez Niego na nic zdadzą się próby „bycia sobą” (…). To, co z dumą nazywam „sobą”, w rzeczywistości staje się wypadkową zdarzeń, których nie zapoczątkowałem i nie potrafię powstrzymać. To, co nazywam „swoimi marzeniami”, staje się jedynie pragnieniami i pożądaniami wytworzonymi przez mój fizyczny organizm lub wpompowanymi we mnie przez myśli innych, a nawet podsuniętymi przez szatana”7.

Chrześcijańska tożsamość w pewnym sensie łączy dwa wspomniane wcześniej krańce tożsamościowego spektrum – będąc jednocześnie czymś stałym, jak i dynamicznym. Jest jasno określona – przez stworzenie, przez upadek w grzech, przez śmierć Chrystusa na krzyżu, przebaczenie grzechu, usprawiedliwienie, uświęcenie i pewność przyszłości w chwale. Jednocześnie jest dynamiczna – chrześcijanin, choć posiada już status świętego ze względu na Chrystusa, wciąż dorasta do wymiarów pełni Chrystusowej. Zdejmuje stare „ja”, zapiera się samego siebie, podporządkowuje się woli swojego Zbawiciela, oddaje mu całą chwałę i odrzuca grzech, który już go nie definiuje. W tym odnajduje cel, dla którego został stworzony. Doskonale podsumowują to słowa Lewisa:

„Twoje autentyczne, nowe „ja” (które należy do Chrystusa – tylko poprzez Niego do ciebie) nie pojawi się, dopóki go szukasz. Pojawi się, kiedy zaczniesz szukać Chrystusa (…). Oddaj samego siebie, a odnajdziesz swoje prawdziwe „ja”. Strać życie, a odnajdziesz je. Poddaj się śmierci, codziennej śmierci własnych ambicji i ulubionych pragnień, a na końcu również śmierci swojego ciała – oddaj każde włókno swojego istnienia, a odnajdziesz wieczne życie. Nic nie zatrzymuj dla siebie. Nic z tego, co sobie zatrzymasz, nie będzie naprawdę twoje. Nic, co w tobie naprawdę nie umarło, nie zostanie wskrzeszone z martwych. Szukając samego siebie, znajdziesz na końcu tylko nienawiść, samotność, rozpacz, gniew, ruinę i rozkład. Ale szukaj Chrystusa, a znajdziesz Go – a z nim zaś wszystko inne”8.


Ten artykuł możesz przeczytać także na moim blogu: doPrawdy.


Zdjęcie wykorzystane w poście jest autorstwa Julii Badurskiej.

  1. Zygmunt Bauman, Płynna nowoczesność, Kraków 2006.
  2. Tamże.
  3. Peter J. Leithart, Solomon Among the Postmoderns, Grand Rapids 2008.
  4. Augustyn z Hippony, Wyznania, Kraków 2009.
  5. Biblia to jest Pismo Święte Starego i Nowego Przymierza: przekład z języka hebrajskiego, aramejskiego i greckiego, Poznań-Tarnobrzeg 2019wszystkie ustępy biblijne przytaczane są w tym właśnie tłumaczeniu.
  6. John Piper, What Does It Mean To Be Made In God’s Image, https://www.desiringgod.org/interviews/what-does-it-mean-to-be-made-in-gods-image (dostęp 17.03.2020).
  7. C.S. Lewis, Chrześcijaństwo po prostu, Kraków 2002.
  8. Tamże.
  • 12 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Absolwentka hebraistyki i studentka socjologii w ramach MISH na Uniwersytecie Warszawskim. Zainteresowana historią idei, polityką i starożytnym Bliskim Wschodem. W wolnych chwilach czyta, pisze i wędruje po górach. Zbawiona łaską Chrystusa, zaskoczona radością i przekonana o pełnej wystarczalności Jego Słowa w odnoszeniu się do każdego aspektu rzeczywistości.