Kultura chrześcijańskiego krytykanctwa – z czego wynika, jak się przejawia i co z nią zrobić?
Każde pokolenie chrześcijan mierzy się z innymi wyzwaniami. Nam przyszło żyć w świecie publicznego sceptycyzmu co do możliwości rozwiązania moralnych sporów i kwestionowania prawd, które w naszym kręgu kulturowym od wieków wydawały się oczywiste. Sami zresztą dobrze wiemy, o jakie wyzwania chodzi. Chrześcijańskie poglądy są coraz częściej wypychane poza spektrum tego, co akceptowalne. Presja, by podporządkować się dominującym trendom, przyjmować je, a wręcz popierać jest silna – czasami na tyle silna, że prowadzi chrześcijan do rezygnowania z nauczania na temat niepopularnych doktryn biblijnych i prezentowania takiego przesłania Ewangelii, które kładzie większy nacisk na spełnienie ludzkich pragnień niż na potrzebę wybawienia od grzechu.
Właściwą reakcją na to jest niewątpliwie dążenie do zakorzenienia życia w wiarygodnym i natchnionym Piśmie Świętym i umacniania go w doktrynalnym dziedzictwie chrześcijan przeszłości. Presja otoczenia może mieć w tym sensie pozytywny wpływ na kościół. Może zmusić go do zajęcia klarownego stanowiska co do prawd biblijnych i precyzyjniejszego zdefiniowania tego w co wierzy. Historia chrześcijaństwa obfituje w przykłady sytuacji, w których ataki z zewnątrz i prześladowania doprowadziły do rozprzestrzenienia się Ewangelii, wzmocnienia kościoła i powstania ważnych tekstów apologetycznych.
Problem pojawia się, gdy nasza świadomość racji w kwestiach fundamentalnych i poczucie wyizolowania z głównego nurtu kultury prowadzi nas do wywyższania się nad tymi, do których zostaliśmy posłani z Ewangelią. A o to bardzo łatwo. Możemy nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. Krok po kroku, debata po debacie, potrafimy karmić w sobie poczucie moralnej wyższości i satysfakcji z tego, że nie grzeszymy tak samo, jak ludzie protestujący na ulicach.
Wyższość moralna po chrześcijańsku
Problem ten dotyczy jednak nie tylko naszego stosunku wobec niewierzącego świata – ale także tego, jak odnosimy się do innych wierzących, zwłaszcza tych, którzy inaczej niż my reagują na otaczające wyzwania. Głoszenie tego, co Biblia mówi na temat kwestii niepopularnych lub kontrowersyjnych, jest bez wątpienia słuszne i właściwe. Jednak zbyt często trendowi temu towarzyszy pewien rodzaj doktrynalnego i kulturowego elitaryzmu, który może przybierać wiele form.
Po części może wynikać on z poczucia, że trudności, których jako chrześcijanie dziś doświadczamy, są absolutnie bezprecedensowe. Mamy wrażenie, że tak źle jeszcze w społeczeństwie nie było, a sytuacja chrześcijan nigdy nie była bardziej niepewna (co historycznie i geograficznie rzecz biorąc jest lata świetlne od prawdy). Obawiamy się zmian, które zachodzą w kulturze i tego, co może nadejść. A ponieważ perspektywa przemijania pozostałości „cywilizacji chrześcijańskiej” wytrąca nas z komfortowego poczucia bezpieczeństwa, wydaje nam się, że dostępne są dwa rozwiązania. Musimy albo całkowicie wyizolować się z nieprzyjaznego świata, obwarowując się zestawem rygorystycznych zasad i odrzucając z zasady wszelki przejaw “świeckiej” literatury, sztuki i nauki – albo za wszelką cenę podjąć walkę o wiarę, rozumianą jako dążenie do zrealizowania w społeczeństwie konkretnej wizji kultury “chrześcijańskiej”. Oba rozwiązania muszą być wprowadzane w życie zdecydowanie i bezkompromisowo. W efekcie ortodoksyjna doktryna zlewa się z konkretnym zestawem przekonań o polityce, kulturze i społeczeństwie. Osobom zaś, które nie walczą z takim samym zapałem i oddaniem szybko przypięta zostaje etykietka kogoś, kto zdradził jedyną drogę.
Bardzo łatwo nam wobec tego po cichu gratulować sobie, że należymy do właściwego obozu, który jako jedyny broni zarówno wiary, jak i kultury. Może i w wielu kwestiach spornych mamy rację. Jednak postawa ta nie tylko wiąże się z przekierowaniem naszej energii z sumiennej obrony prawd wiary na obronę konkretnej wizji chrześcijańskiej kultury. Wymaga ona także doskonałości, zarówno od ludzi, jak i od kościołów, a towarzyszy jej często pycha, która stawia jednostkę w pozycji tej, która osiągnęła już pełnię poznania. Z czasem okazuje się, że poszukiwana perfekcja jest nie do znalezienia, a odrzuciwszy wszystko i wszystkich dookoła nas jako niewystarczająco czystych, zostajemy sami. Ten rodzaj dążenia do obrony ortodoksji za wszelką cenę, który zamiast wkładać pełen wysiłek w służbę lokalnemu kościołowi – nawet niedoskonałemu – wlewa go w nieustanne oskarżanie innych, w efekcie prowadzi jednostkę do samotnego dryfowania i nierealizowania woli Bożej, którą jest wzrost wierzącego we wspólnocie kościoła.
Z drugiej strony funkcjonuje także inna postawa, którą najlepiej oddaje idea malkontenctwa. Chrześcijańskie malkontenctwo charakteryzuje się niezadowoleniem, że rzeczywistość nie odpowiada oczekiwanym standardom. Malkontent również krytykuje – kulturę, wierzących, kościoły i strategie, ale rzadko kiedy przekłada się to na konstruktywne działanie na rzecz rozwiązania problemu. Często bardziej niż służyć, woli kłócić się o niuanse, czerpiąc przyjemność z wyrafinowania swojej krytyki i celności własnych osądów, nie znajdując niczego, co jest godne szacunku, zaufania i docenienia.
Dziwne dzieje pychy
W opisanych wyżej postawach ewangelia głoszona i praktykowana spada gdzieś na drugi plan, a w centrum staje krytyka tego wszystkiego, co nie spełnia oczekiwań. A wraz z nieustannym narzekaniem i niezadowoleniem niepostrzeżenie wkrada się pycha, która zanim zdążymy zdać sobie z tego sprawę zaczyna kształtować całe nasze postępowanie.
Często zupełnie niezauważenie przenika nasz sposób odnoszenia się do innych. Momentami pozwalamy sobie na lekko pogardliwe komentarze wobec osób spoza naszego teologicznego „obozu”. Patrzymy trochę z góry na tych, którzy nie mają wszystkiego tak doskonale poukładanego jak my. Nie wchodzimy z nimi w relacje. Zaczynamy w efekcie czerpać naszą tożsamość nie z Chrystusa, dla którego i przez którego istniejemy, ale z przyjemności, jaką daje nam przynależność do tego, co C. S. Lewis nazywał wewnętrznym kręgiem, albo, jak kto woli, ostatnią galijską wioską, która ostała się przed Rzymianami. Bo najważniejsza jest przecież nasza walka o doktrynalną poprawność, nasza wytrwałość wobec wielu przeciwników, nasze niepoddawanie się trendom kultury. Wszystko zaczyna kręcić się wokół nas, zdeterminowanych i bezkompromisowych obrońców wiary, cywilizacji i doktryny. Czy nie oddala nas to jednak od przykładu, który pozostawił nam sam Chrystus, kiedy służył na ziemi?
Postawy, na które do tej pory spojrzeliśmy, są oczywiście pewną hiperbolą. Jednak potencjał pychy często tkwi w nas głębiej, niż się tego spodziewamy. Bardzo niepostrzeżenie miejsce Boga w naszym życiu może zająć ołtarz poświęcony nam samym – na którym będziemy oddawać cześć naszemu właściwemu zrozumieniu, poprawnej doktrynie, moralności czy osiągnięciom. Poddając się pysze tak łatwo jest zapomnieć, że Bóg zbawił nas z nicości, a Jezus Chrystus przelał swoją drogocenną krew za nas, którzy nie mogliśmy i nie możemy mu nic zaoferować w zamian.
Jednak czy powinniśmy z tego wywnioskować, że doktryna jest nieistotna, a prawdy biblijne powinny zostać odłożone na drugi plan w imię wzajemnego pokoju, jedności i akceptacji? Tekst ten nie jest w żadnym stopniu zachęceniem do dewaluowania prawd biblijnych. Jego celem jest raczej skupienie się na postawie, która powinna nam jako chrześcijanom towarzyszyć w ich głoszeniu i reagowaniu na wyzwania otaczającego świata. Jeśli biblijna doktryna będzie szła w parze nie z pokorą, ale z triumfalną satysfakcją, że nie jesteśmy tacy, jak inni – wierzący czy niewierzący – to odeszliśmy daleko od modelu, który pozostawił nam Chrystus.
Kilka priorytetów
Musimy prawdziwie zdać sobie sprawę z tego, że przeżywamy nasze życia przed Bogiem i dla Boga – którego charakter jest święty i sprawiedliwy, a jednocześnie kochający i łaskawy. Czy naprawdę idziemy śladami naszego Pana, kiedy okazujemy ludziom dookoła mniej łaski, niż okazał nam nasz Zbawiciel? Zresztą to przecież On powinien być naszym celem – nie budowanie własnej tożsamości w oparciu o wywyższanie się nad innych. Nasze życie na ziemi nie może kręcić się dookoła nas. Nie zostaliśmy zbawieni po to, by zbudować sobie spektakularny pomnik czy też wygrać jakąkolwiek debatę czy wojnę kulturową. Nawet krótkie spojrzenie na to, kim jest nasz Stwórca i co dla nas uczynił powinno budzić w nas przerażenie tym, jak łatwo dajemy się uwieść naszej własnej pysze.
Nikt nie obiecywał nam, że będziemy żyli w łatwych okolicznościach, ani że porządek kulturowy będzie dostosowywał się do naszej wygody. Chrześcijanie zawsze głosili kontrkulturowe przesłanie i zawsze mogli polegać na Bożych obietnicach opieki i wierności. Mierząc się więc z otaczającymi nas dziś wyzwaniami, musimy wystrzegać się strachu przed niepewną przyszłością. Nie jesteśmy w końcu pierwszymi i jedynymi na świecie chrześcijanami, którzy żyją we wrogim otoczeniu.
Zamiast z wyższością izolować się od kultury, która nie jest nam przyjazna, albo prowadzić walki o supremację w społecznej przestrzeni, skupmy się na aktywnym głoszeniu prawdy i otwieraniu naszych domów, łącząc w naszej retoryce bezkompromisową prezentację prawdy z łagodnością i łaskawością. Zamiast zwalczać innych, spójrzmy najpierw na nasze serca i upewnijmy się, że prowadzimy aktywną walkę z naszą pychą – pamiętając, że ostatecznie to sam Bóg broni swojej ewangelii. To nie my, ale On zwyciężył świat. W historii nie chodzi o nasze batalie. Zostaliśmy powołani do wierności i posłuszeństwa, do oddawania Bogu całej chwały za wszystkie nasze wysiłki, głoszenia prawdy w miłości i dawania poznać światu, jak wygląda prawdziwa społeczność pokornych, przemienionych ludzi.