Tam, gdzie zaczyna się dramat bezbronnych dzieci
Wiek XXI, który z jednej strony uczynił nas częścią społeczności globalnej i rozpowszechnił edukację na niespotykaną dotąd skalę, niestrudzenie naucza nas także daleko idącej tolerancji wobec odmiennych poglądów oraz skłania ku myśleniu, że w ostatecznym rozrachunku każdy jest kowalem własnego losu. Nawet najbardziej uprzejma i troskliwa krytyka cudzego sposobu myślenia może być nazwana mową nienawiści, co skutecznie ucisza wiele godnych wysłuchania głosów. Otwarcie się na drugiego człowieka, sięgnięcie głęboko do swojego wnętrza i szczera rozmowa o tym, z czym sobie poradzić nie potrafimy stały się przejawem sentymentalizmu i słabości. W naszych czasach chłopaki nie płaczą! A dziewczynki, dlaczego nie miałyby chcieć im dorównać?
W kontekście Kościoła staranna ekspozycja treści Pisma uległa odpowiedniemu zmiękczeniu, a nawet – co z niemałym zdziwieniem zaobserwowałem – funkcjonować zaczął nieformalny spis tematów na wskroś biblijnych, których poruszać się nie radzi, w imię kulturowego taktu. Chcąc biec z duchem czasu zaczęliśmy akceptować wyraziste przejawy grzechu, zamiast się z nimi konfrontować. Przyjęliśmy wadliwy obraz Bożej łaski, która w jakiś cudowny sposób przykrywa cielesność ludzkiego postępowania, nie prowadząc do trwałej przemiany naszego wnętrza. Pozwalamy, aby kultura była pedagogiem stale kształtującym nasze postrzeganie rzeczywistości oraz wyrażania najświętszej ze wszystkich prawd.
Nie będzie również odkryciem spostrzeżenie, że w ramach chrześcijańskiej społeczności wciąż zanikają trwałe i szczerze przyjaźnie. Tych, których wpuszczamy do własnego życia, jest sukcesywnie mniej. W efekcie posiadamy wszelkie warunki ku temu, by stać się zawodowymi hipokrytami, ukrywającymi swoje prawdziwe „ja”, przybierającymi posturę kogoś, kim nie jesteśmy. W ciszy i ukryciu przegrywamy kolejne walki ze słabościami naszego charakteru, pożądliwościami penetrującymi nasze umysły i grzechem infekującym nasze serce w samym jego centrum. Z najbliższej odległości obserwujemy, jak powoli, ale dokładnie staczamy się do postaci kogoś, kim – byliśmy tego pewni! – nigdy nie będziemy. Pomoc znikąd jednak nie nadchodzi, w końcu przyjaciół, tych prawdziwych, wybieramy coraz mniej.
Jeśli posiadamy elementarną zdolność obserwacji rzeczywistości, będziemy w stanie zwrócić uwagę na to, jak zakorzenione w nas wady charakteru, osobliwe pasje i grzeszne pragnienia ranią tych nielicznych, którzy jeszcze przy nas pozostali. Grzech dewastuje nie tylko samego grzesznika, ale również tych, przeciwko którym on grzeszy – począwszy od współmałżonka, dzieci i rodziców, a skończywszy na osobach, które, jeśli uchybiły, to wyłącznie w tym, że znalazły się w złym miejscu i złym czasie. Zupełnie jak na ironię hymnem pokolenia żyjącego na przełomie wieku stał się utwór Długość dźwięku samotności, zawierający kultowe słowa:
A jednak co jakiś czas stajemy się świadkami niewyobrażalnych skandali, które zatrzymują nas w biegu i boleśnie przypominają, że naokoło nas istnieją zachowania całkowicie nieakceptowalne i sposoby myślenia zasługujące na najsurowsze potępienie. Do tej właśnie kategorii zaliczam seksualne wykorzystywanie nieletnich, przemoc względem słabszych, arogancką pogardę wobec mniej wpływowych. Niezależnie od wieku tolerancji, my – tak dobrze wyedukowani, my – będący częścią globalnej społeczności, my – przykrywający własne słabości mówimy jednogłośne radykalne „nie!”, oczekując, że coś się zmieni. Właśnie w tym miejscu – wielkich, medialnych skandali – rumieńców nabiera fundamentalny paradoks naszego myślenia: jesteśmy nauczani bezwarunkowej tolerancji, jednak zderzamy się z rzeczywistością, której tolerować się nie da; kryjemy się z własnymi grzechami, a oczekujemy publicznego rozliczania narodowych grzeszników; nie potrafimy i często nie chcemy się zmieniać, a oczekujemy zmiany okalającej nas rzeczywistości, zastałego systemu i upadłych ludzi.
Zanim rzucisz kamieniem
Musimy być z sobą brutalnie szczerzy: żaden mur nie zawala się bez symptomów, żadne drzewo nie pada nagle, żadne małżeństwo nie rozwodzi się w jednej chwili, żadna społeczność nie rozpada się bez przyczyn. Podczas gdy w mediach nagłaśniane są kolejne, coraz bardziej zatrważające przypadki seksualnego wykorzystywania nieletnich przez kler, wypada z gorliwością zauważyć, że obserwujemy już zło w czystej, zupełnej i ostatecznej postaci, natomiast niejednokrotnie zupełnie ignorowane są symptomy prowadzące do choroby: traktowane bez szacunku żony, pozbawieni emocjonalnego bezpieczeństwa mężowie oraz dzieci, które nie słyszą na co dzień zwykłego: „Kocham Cię! Jesteś dla mnie wszystkim!”.
W Bożym zamyśle to przede wszystkim rodzina oraz kościół powinny stanowić święte otoczenie, w którym każdy człowiek powinien doświadczać bezpieczeństwa, bezwarunkowej miłości i wytchnienia. Bóg także z całą surowością potępia wykorzystywanie słabszych, wzywając kościół – każdego z nas – aby był tlącym się światłem raju w upadłym świecie:
Nasza rzeczywistość jest jednak taka, że to w tych dwóch światach – rodziny i kościoła – rozgrywa się wiele ludzkich dramatów, właśnie dlatego, że nie potrafimy, nie chcemy lub nie umiemy poradzić sobie z grzechem, który toczy naszą własną naturę, wciąż tłumacząc sobie, że ostatecznie to nic wielkiego. Przegrywając walki z grzechem, pożądliwościami i charakterem wtedy, gdy nikt nie patrzy skazujemy siebie oraz najbliższych na spektakularny upadek i wiele bolesnych ran, które są tylko kwestią czasu. Wyjdą na jaw w najmniej odpowiednim momencie i zaatakują nas ze wzmożoną siłą.
Szukanie zaspokojenia w pornografii stanowi autostradę do wniosku, że nasz życiowy partner, któremu ślubowaliśmy wierność dopóki śmierć nas nie rozłączy, musi odejść, gdyż nie spełnia perwersyjnych fantazji. Nieradzenie sobie ze stresem prędzej czy później da o sobie znać w formie domowej przemocy – czynnej lub biernej. Zazdrość i zgorzknienie będą wspólnie wysysać resztki radości z życia, wprowadzając w to miejsce przygnębienie i depresję. Nierealistyczne oczekiwanie, że wszystko musi się ułożyć po naszej myśli, stawia nas na kursie kolizyjnym z rzeczywistością i nierzadko kończy się próbą odebrania sobie życia. Walki, które przegrywamy w najgłębszej prywatności, wypłyną na powierzchnię. To tylko kwestia czasu.
Chcę to zmienić, ale jak?
Jedyną skuteczną receptą na upadły i grzeszny świat jest nasza osobista świętość, wyrażająca się w podobieństwie naszego charakteru do tego, który cechował Jezusa Chrystusa. Gdybyśmy potrafili skutecznie i trwale zmienić się sami, Bóg nie musiałby opuszczać swojej chwały i schodzić na tę ziemię jako jeden z nas. Ponieważ jednak grzech zainfekował nasze wnętrze zupełnie i skutecznie, pomoc musi przyjść z zewnątrz; pomoc musi przyjść z góry.
Próba zreformowania się – jakkolwiek szczera, zmiany sposobu myślenia – jakkolwiek wytrwała, nigdy nie okaże się satysfakcjonująca i pozostanie tylko udawaniem, że jesteśmy kimś, kimś w swojej naturze najzwyczajniej nie jesteśmy. Abyśmy mogli się zmienić – a zmieniając się, abyśmy mogli trwale wpłynąć na świat – nasze serce musi bić świętymi, czystymi i nieskalanymi pragnieniami, które włożyć jest tam w stanie tylko Bóg:
Kiedykolwiek w mediach pojawiają się kolejne nagłówki krzyczące na temat haniebnego wykorzystania nieletnich i bezbronnych, jest to najwłaściwszy czas, abyśmy mogli uświadomić sobie jak ważne jest stworzenie bezpiecznej przestrzeni dla wszystkich bezbronnych. Nade wszystko, jest to odpowiedzialność chrześcijańskiego kościoła i chrześcijańskich rodzin. Nasze domy powinny stanowić schronienie, w którym nikt nie jest dotykany w nieadekwatny sposób, traktowany bez szacunku, pozbawiony bezpieczeństwa, ciepła, miłości i zrozumienia. Chrześcijański dom powinien bić blaskiem nieba.