“Nienawidzę religii, ale kocham Jezusa!” – czy to możliwe?

Młody mężczyzna wyrecytował w słynnym internetowym klipie popularne credo naszych czasów – “nienawidzę religii, ale kocham Jezusa!” Według tej konwencji, podział jest oczywisty i wyraźny – religia to stosy, hipokryzja, ślepota, niewola i kwintesencja duchowej śmierci, z kolei “miłość do Jezusa” to autentyczne i żywe chrześcijaństwo.

Nie wątpię, że intencje są szlachetne, a intuicja słuszna – zewnętrzne chrześcijaństwo zbyt często bywa bowiem poperfumowaną trumną, jak trafnie zauważono w omawianym filmiku.

Czy naprawdę nie mamy jednak innego wyjścia niż tworzyć “bezreligijne chrześcijaństwo” i w tym upatrywać rewolucyjności swojego doświadczenia Boga? Czy takie chrześcijaństwo jest w ogóle możliwe? A może nienawiść do religii w żaden sposób nie licuje z miłością do Jezusa? Może próby ich wzajemnego zderzania są wyłącznie kolejnym przejawem pop-kulturowej koronacji uproszczeń? Zamierzam wskazać poniżej pięć błędnych w mojej ocenie twierdzeń przywołanego klipu, aby oddać pojęciu religii należny mu szacunek. O przyczynach, dla których uważam, że to bardzo ważne, piszę na końcu tekstu.

1. Jezus przyszedł, aby obalić religię.

Brzmi rewolucyjnie i duchowo, ale nie ma żadnych dowodów na to, że Jezus przyszedł, aby obalić religię. Równie dobrze można powiedzieć, że Mozart narodził się, aby obalić muzykę, a Protagoras zamyślał zniszczyć matematykę. Jezus przyszedł, aby wyzwolić ludzi z mocy grzechu i towarzyszącej mu hipokryzji oraz odnowić więź człowieka z Bogiem, ale z pewnością nie po to, aby obalić religię.

Założenie takie miałoby sens tylko wtedy, gdybyśmy postawili znak równości między religią a hipokryzją, jednak byłoby to mniej więcej tak uprawnione jak stwierdzenie, że małżeństwa nie istnieją w realnym świecie, bo widzieliśmy je właśnie na deskach teatru. Hipokryzja polega zatem na pozorowaniu religii, a nie na jej praktykowaniu.

Ktoś pomyślał zapewne tak: “skoro wielu religijnych na pozór ludzi wpisuje się w klasyczny model hipokryzji, to najwyraźniej religia jest synonimem hipokryzji”. W ślad za tym niewiarygodnym uproszczeniem ruszyła cała machina ewangelizacyjnych przesądów, sugerująca, że być religijnym człowiekiem znaczy nurzać się w błocie obłudy i cierpieć na ślepotę wobec rzeczy naprawdę ważnych. Wiele środowisk chrześcijańskich zachłysnęło się tę atrakcyjną narracją, pozwala bowiem na konstruowanie zgrabnej oferty: Bóg bez religii! Nie ma jednak Boga bez religii, jeśli zrozumie się czym jest religia. Już pierwsza z brzegu, najbardziej bodaj rozpowszechniona definicja Słownika Języka Polskiego, wskazuje, iż religia to zespół wierzeń w siły nadprzyrodzone oraz związanych z nimi obrzędów (praktyk), zasad moralnych i form organizacji społecznej. W literaturze podkreśla się z kolei, iż naukową żywotność zachowuje definicja relacjonistyczna. Według niej, religia jest stosunkiem człowieka do rozmaicie pojmowanej świętości (sacrum), wywołującej u człowieka stany fascynacji (fascinans) i przerażenia (tremendum), a przejawiającej się w obszarze doktrynalnym (wiara), kultowym (czynności) i organizacyjnym (społecznym). Czy chrześcijaństwo jest zatem religią? Bez wątpienia! Stanowi przecież zespół wierzeń zorientowanych wokół ustosunkowania się człowieka do sfery świętości, posiadając własną doktrynę i etykę, czynności kultowe oraz struktury społeczne. Wyjątkowość chrześcijaństwa nie polega więc na tym, że nie jest religią. Polega na tym, że jest prawdziwą religią. Utrata tej perspektywy skutkuje sytuacją, w której dowolnie manipulujemy znaczeniem słów, aby w sposób sztuczny unieść się nad codziennymi problemami chrześcijaństwa.

Jezus nie przyszedł więc, aby obalić religię. Przyszedł, aby dać światu prawdziwą. Zainaugurował nowy rodzaj stosunku do sfery sacrum (społeczność z Bogiem Ojcem), przedstawił nową doktrynę, zaprezentował nowy system etyczny, zlecił nowe czynności kultowe i założył nowe struktury społeczne. Chrześcijańska teologia, chrzest, chleb i wino, modlitwa lub Pismo Święte – wszystko to świadczy o na wskroś religijnym charakterze ewangelicznej wiary. Czy nam się to podoba, czy nie.

2. Jeśli religia jest tak wspaniała, dlaczego rozpętała tyle wojen? Dlaczego buduje wielkie kościoły, ale zawodzi w karmieniu biednych?

Religia to wyłącznie pewna uniwersalna forma, w którą wkłada się kłamstwo lub prawdę na temat Boga. Nie warto tłuc wszystkich szklanek na świecie tylko dlatego, że do wielu z nich ktoś wsypał kiedyś pigułkę gwałtu. Nie warto wołać “nienawidzę butelek, kocham wodę”, tylko dlatego, że wielu ludzi zmarło po wypiciu trucizny wsypanej właśnie do butelki. Należy odróżnić butelkę czystą od brudnej, niepożądaną treść od niezbędnej, ale nie wolno niweczyć formy tylko dlatego, że zawarta w niej treść okazała się szkodliwa.

Powiedzieć zatem, że religia sama w sobie odpowiada za niemoralne wojny, to tak jakby stwierdzić, że nóż zabił człowieka. Jednak nóż nie potrafi myśleć, nie trafia dzięki własnej nawigacji w serce ofiary i nie potrafi złożyć zeznań. Równie dobrze można zapytać – skoro zdobywanie wiedzy jest tak wspaniałe, to dlaczego tylu nauczycieli krzywdzi seksualnie dzieci, a tylu uczniów spotyka się z przemocą i dręczeniem? Nikt rozsądny nie zadał jednak takiego pytania, gdyż wina edukacji ma się tak do przestępstw popełnianych przez zdeprawowanych nauczycieli jak wina oceanu do utonięcia Titanica. Tak, fałszywe religie niosą z sobą fałszywe idee, a skutkiem tego jest życie w licznych kłamstwach, również tych politycznych i społecznych. Tak, również prawdziwa religia często interpretowana była w sposób mylny lub niegodny, a wielu złych ludzi usiłowało ogrzać się w blasku jej popularności. Jeśli mielibyśmy jednak uznać religię za złą z powodu tego, iż wielu ludzi niosło ją na sztandarach podczas niegodziwych czynów, dlaczego nie uznać za złego samego Chrystusa, którego imię wykrzykiwano przecież często podczas niemoralnych, okrutnych i złych przedsięwzięć? Czyżbyśmy stosowali podwójne standardy, tak bardzo przypominające tę straszną “religijną hipokryzję”?

Idąc dalej, dlaczego “religia” buduje wielkie kościoły, zawodząc w karmieniu biednych? Po pierwsze, nie sposób nie zauważyć z przekąsem, że obecnie to właśnie chrześcijaństwo “niereligijnej relacji z Jezusem” buduje często największe budynki religijne w okolicy, więc zarzut ten jest co najmniej groteskowy.

Historia niezbicie dowodzi, że to ludzie religijni uczynili najwięcej dla ludzi głodnych. Ludzie głębokiej teologii, systematycznej gorliwości kultowej i instytucjonalnych struktur częściej niż reszta świata pochylali się nad losem cierpiących.

Jeśli budowanie dużych kościołów uznać należy za naganne (bo można byłoby nakarmić wioskę), to budowanie małych kościołów również (bo można byłoby nakarmić pół wioski). Więcej, budowanie dużych domów przez chrześcijan także zasługuje na naganę (bo można byłoby nakarmić jedną trzecią wioski), tak samo jak i małych domów (jedną piątą). Doprowadzając tezę do jej logicznych konsekwencji, kręcenie takich klipów jak ten także jest naganne, choćby dlatego, że za drogi sprzęt, który użyto w procesie produkcji można byłoby nakarmić co najmniej kilkoro afrykańskich dzieciaków…

Konsumpcyjny, nieskromny i egoistyczny model funkcjonowania wielu wspólnot chrześcijańskich rzeczywiście zasługuje na napomnienie i korektę, nie powinniśmy jednak nazywać letniego chrześcijaństwa religijnym. Być może z religią ma ono niestety niewiele wspólnego.

To nie religia winna jest głodującym dzieciom, lecz brak panowania Ewangelii nad każdym obszarem upadłego świata. Przy pełnym uznaniu faktu, że jako chrześcijanie powinniśmy czynić więcej, w wymiarze społecznym i religijnym, nie sposób dołączać jednak do chóru nienawistnych głosów sekularyzacji, widząc w religii tłustego biskupa wyjmującego drobniaki z puszki żebrzącej dziewczynki.

3. (…) w Starym Testamencie Bóg nazywa religijnych ludzi nierządnikami.

Może coś przeoczyłem, może nie znam wystarczająco dobrze Pisma Świętego, ale konia z rzędem temu, kto znajdzie w Starym Testamencie fragment, w którym Bóg nazywa “religijnych ludzi nierządnikami”, stawiając pomiędzy nimi znak równości. Chyba, że chodzi o umiejscowione w czasie wypełnianie przez konkretne osoby zewnętrznych ceremoniałów bez jednoczesnej wierności Bogu w przestrzeni umysłu, serca i sumienia? Tacy ludzie byli jednak nierządnikami nie z powodu swojej religijności, ale wbrew niej. W istocie zdradzali swoją religijność, posiadając wyłącznie jej kartonową imitację na użytek życia publicznego. Problemem tych ludzi nie była religia, ale brak prawdziwej religii.

4. Jezus i religia to dwie przeciwne sfery. Jedna z nich to praca Boga, druga jest ludzkim wynalazkiem. Jedna jest lekarstwem, druga to infekcja.

Jezus i religia to nie są dwie przeciwne sfery, tak jak miłość i małżeństwo nie toczą między sobą śmiertelnej walki. To sam Jezus ustanowił chrześcijańską religię, jest ona przedłużeniem Jego misji i wyrazem Jego woli.

Mogę być człowiekiem religijnym i nie kochać Jezusa, ale nie mogę kochać Jezusa i nie być człowiekiem religijnym. Jestem człowiekiem religijnym, gdyż nadrzędną relacją mojego życia jest stosunek do Boga, który wyrażam poprzez wiarę w konkretny zespół doktryn, praktykowanie czynności kultowych (takich jak np. chrzest i Wieczerza Pańska), udział w odpowiedniej strukturze społecznej, a także wyznawanie określonego systemu norm moralnych i podporządkowywanie mu swoich codziennych wyborów.

Religia nie jest synonimem hipokryzji, tak samo jak małżeństwo nie jest synonimem zdrady. Możemy znać dziesiątki mężów, którzy sypiają z innymi kobietami łamiąc ślubną przysięgę, ale nie daje nam to żadnego prawa do przesądzenia, że małżeństwo polega na zdradzie. Skoro hasło “nienawidzę religii, ale kocham Jezusa” jest tak atrakcyjne, dlaczego mielibyśmy się dziwić karierze bliźniaczego frazesu, tj. “nienawidzę małżeństwa, ale kocham moją kobietę”? Przecież argumentacja w tym drugim przypadku jest na tyle podobna, że można wyjąć argumentację wyrosłą wokół pierwszego z haseł, przenieść do drugiego i nikt nie zauważy różnicy. Tutaj też możemy pokazać “martwe czynności”, takie jak publiczny całus na do widzenia lub podszyte obłudą uśmiechy podczas rodzinnych spotkań. Tutaj też możemy stwierdzić, że wspólnota łoża, stołu i portfela jest wyłącznie pozorną kliszą, nie mającą żadnego odzwierciedlenia w wewnętrznej rzeczywistości. Czy to wszystko czyni z małżeństwa zbędną i szkodliwą instytucję, sabotującą przejawy prawdziwej miłości między mężczyzną i kobietą? Nie! Ludzie zdradzają miłość nie z powodu małżeństwa, ale pomimo niego. Mąż zdradzający żonę nie tyle urzeczywistnia sens małżeństwa, co dokładnie w tym momencie je zdradza. Przecież to właśnie małżeństwo posiada zadziwiający potencjał kształtowania i ochrony miłości, a także stymulowania jej rozkwitu. Nie jest zatem wrogiem miłości, ale jej stróżem. Jak to możliwe, że oczywistość takiego stanu rzeczy zupełnie zamazuje się, gdy zaczynamy zajmować się religią? A przecież prawdziwa religia nie jest wrogiem miłości do Jezusa, ale jej stróżem, opiekunem i wyrazicielem. Jest formą naczynia, które chroni chrześcijaństwo przed bezowocnym wylaniem się, bezkształtnością i utratą konsystencji. Miłość do Chrystusa jest duchem, który ożywia martwe kości, ale to poruszające się kości pozwalają dostrzec cud ożywienia przez ducha.

5. Religia mówi “zrób”, Jezus mówi – “zrobione”. Religia mówi “niewolnik”. Jezus mówi “syn”.

Trudno uniknąć wrażenia, że autor gubi się w swoich wymyślnych kontrastach, formułując tezy, które dowodzą paradoksalnie, iż chrześcijaństwo jest… religią. Nie trzeba mieć głębokiego teologicznego przygotowania, aby zorientować się, że chrześcijaństwo, to nie tylko “zrobione”, ale również “zrób”.

W wymiarze soteriologicznym Jezus rzeczywiście mówi na krzyżu “zrobione”, ale skoro w wielu innych wzywa “zrób”, to czyżbyśmy mieli do czynienia z personifikacją… religii? Przecież całe kazanie na górze jest wezwaniem do “robienia”! Chociażby zalecenie miłości nieprzyjaciół, przejścia dodatkowej mili lub nadstawienia policzka. To przecież Jezus systematycznie używa w ewangelicznej narracji słowa “czyńcie”, mimo że na krzyżu powie “wykonało się”. Jedno najwyraźniej nie wyklucza drugiego, a znając doskonałą kompozycję Bożego Objawienia śmiało można przyjąć, iż są to po prostu dwie strony tej samej monety. W jakim celu tworzyć więc kontrast, który tak niefortunnie zafałszowuje rzeczywistość?

Jak się ma natomiast sprawa z kontrastem “syn – niewolnik”? Czy nazwiemy apostoła Pawła człowiekiem schwytanym w “sidła religii”, gdy twierdzi, że kto został powołany przez Boga jako człowiek wolny jest w istocie “niewolnikiem Chrystusa”? W innym miejscu twierdzi natomiast, iż “już nie jesteś niewolnikiem, lecz synem, a jeśli synem, to i dziedzicem przez Boga”. Najwyraźniej istnieją takie konteksty językowe, w których chrześcijanin nie jest niewolnikiem, ale istnieją również i takie, w których może zostać tak nazwanym. To dlatego apostoł Paweł jest “wolny w Chrystusie”, ale i “zniewolony przez Ducha”. Skoro tak, czy uprawnione jest tworzenie kolejnego sztucznego kontrastu pomiędzy religią-niewolnikiem a miłością do Jezusa-synem?

Dlaczego to takie ważne? Dlaczego potrzebujemy religii?

Religia – rozumiana jako stosunek do Boga zakorzeniony w określonych wartościach moralnych, czynnościach kultowych oraz doktrynach – nie jest przeszkodą dla kochania Jezusa, ale raczej pomostem do pełnego wyrażenia tej miłości. Potrzebujemy chrześcijaństwa, które nie przypomina wyłącznie bezkształtnego uczucia, oderwanego od określonych i obiektywnych form wyrazu, ale raczej poddaje się uchwyceniu i uporządkowaniu przez umysł. Potrzebujemy szacunku do czynności kultowych, alternatywą dla martwej obrzędowości jest bowiem nie tyle brak obrzędowości, co żywa obrzędowość. Potrzebujemy głębokiej teologii, wokół której zogniskuje się miłość do Jezusa Chrystusa oraz lokalnej struktury społecznej, która pozwoli nam odpowiedzialnie miłość tę pielęgnować i wyrażać.

Chrześcijaństwo, które mieszka wyłącznie w subiektywnych i nieokreślonych uczuciach swoich wyznawców, w oderwaniu od wspólnych wszystkim aspektów religijnych, jest wiarą bezdomną i nieuchwytną. Wnikającą w ziemię jak rozlana woda w krainie cierpiącej na suszę. Nie potrzebujemy artystów wiary, którzy w odmętach rewolucyjnego szaleństwa zapragną malować obraz swojego chrześcijaństwa sercem – bez użycia płótna, farb, pędzli i kolorów. To nie wizjonerstwo, lecz krótkowzroczność. To nie tylko radykalne zerwanie z kiepską sztuką – obawiam się, że to zerwanie ze sztuką jaką taką.

Skoro święty Syn Boży wcielił się w zwyczajne ciało, dokładnie takie w jakim chodziły po świecie tysiące fałszywych proroków, dlaczego my mielibyśmy odmówić wcielenia swojej miłości do Chrystusa w zwyczajne formy powszechnej religijności, nawet jeśli wszędzie dookoła w formach tych tkwi raczej śmierć niż życie?

Ośmielę się zatem zaproponować inne hasło: kocham Jezusa, więc szanuję religię!

PS Zainteresowanym polecam pogłębienie tematu poprzez lekturę tekstu pastora Pawła Bartosika pt. “Chrześcijaństwo: religia vs relacja?

  • 71 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Szczęśliwy mąż i ojciec, prawnik, absolwent prawa na Uniwersytecie Śląskim oraz teologii w Wyższej Szkole Teologiczno-Społecznej w Warszawie. Zaangażowany w szereg inicjatyw chrześcijańskich. Redaktor Naczelny portalu nalezecdojezusa.pl oraz współtwórca portalu myslewiecwierze.pl. Interesuje się historią chrześcijaństwa w kontekstach społecznych i kulturowych, filozofią oraz apologetyką. Od kilku lat zachwycony Chrystusem jako Osobą, Ideą i Odpowiedzią.