“Po prostu czyńmy dobro!”
Papież Franciszek, podczas środowej mszy (22.05.2013r.) w Watykanie, wywołał wśród komentatorów niemałe poruszenie. Zaskakująca wypowiedź odbiła się w środowiskach chrześcijańskich i ateistycznych głośnym echem, a Watykan musiał wystosować następnego dnia wyjaśniającą notę. Oto jeden z problematycznych fragmentów przemówienia.
Pan odkupił nas wszystkich, nas wszystkich, przez Krew Chrystusa: wszystkich nas, nie tylko Katolików, wszystkich! „Ojcze, nawet ateistów?” „Nawet ateistów. Wszystkich!” Musimy spotkać się na płaszczyźnie czynienia dobra. „Ale ja nie wierzę, Ojcze, jestem ateistą!” Cóż, czyń dobrze: spotkamy się razem na tej właśnie płaszczyźnie.
Wątek powszechnego odkupienia zasługuje bez wątpienia na głębszą analizę. Papież zasugerował (co zostało zresztą sprostowane przez rzecznika Watykanu) jakoby odkupienie Chrystusa było skuteczne nawet wobec tych, którzy nie wierzą, co pozostaje w sprzeczności nie tylko z nauką apostołów, ale i historyczną tradycją Kościoła. Chciałbym zatrzymać się jednak nad zaproponowanym kształtem wspólnej płaszczyzny pomiędzy teistami i ateistami. Czynienie dobra wydaje się być dziś powszechnie akceptowanym dogmatem, pretendującym do miana jedynego przykazania nowej, uniwersalnej religii. Coraz więcej młodych ludzi wyznaje zasadę bezwyznaniowej moralności, którą można określić w następujący sposób: Nie ważne w co się wierzy, ważne, żeby być dobrym człowiekiem! Chrześcijańska teologia wydaje się tym samym zupełnym abstraktem, źródłem zamieszania i niezgody. Lepszy ateista karmiący głodne dzieci niż chrześcijanin, które je molestuje – zdają się wołać jednym głosem piewcy nowego porządku. Porządku, w którym chrześcijaństwo nie pretenduje do miana latarni niosącej prawdę, stając się raczej jednym z przytułków, w których bezdomny dostanie ciepłą herbatę i nocleg. Na pozór, wkraczamy tym samym w rzeczywistość wolną od trywialnych, abstrakcyjnych sporów religii, a pragmatyczna działalność na rzecz ludzkości zastępuje ostatecznie bezproduktywne rozważania o niewidzialnym Bogu. Czy wizja ludzkości wolnej od stosów, półksiężyców i krzyży, intensyfikującej jednocześnie wysiłki zmierzające do czynienia dobra, nie brzmi kusząco? Być może. Jednak wspólna płaszczyzna, o której mówił papież, posiada jedną zasadniczą wadę – nie jest wspólna.
Nie można zjednoczyć się w wysiłku czynienia dobra, nie mając wspólnej definicji dobra. Budynek stawiany wspólnym wysiłkiem czterech architektów, z których każdy instruuje podwykonawców według własnego projektu, będzie kolorowy i różnorodny, lecz tylko głupiec odważy się w nim zamieszkać. Ujednolicenie wizji jest absolutnym warunkiem współpracy. Jeśli nie istnieje Absolut, wszystko jest względne. W jaki sposób ustalimy więc probierz dobra? Poddamy pod głosowanie? A jeśli większość stwierdzi, że mordowanie Żydów może w pewnych przypadkach okazać się usprawiedliwione (historia est magistra vitae)? Kto uzyska prawo ustalenia kanonu dobra? W imię jakich wyższych racji zabronimy związków małżeńskich ze zwierzętami i kto zadecyduje o tym, że są wyższe?
Czy istnieje więc możliwość zbudowania uniwersalnej definicji czynienia dobra, a co za tym idzie ponadreligijnej formy zjednoczenia ludzkości? Wydaje się, że tak. Można przecież wymienić wiele przykładowych działań, które zarówno ateiści jak i chrześcijanie uznają za dobre. Karmienie głodnych dzieci lub budowanie szpitali z pewnością zaliczymy do kategorii szlachetnych i moralnych czynów. Jednak chrześcijanie nie potraktują tych działań jako celu, lecz jako środek prowadzący do celu. Gdy dwóch ludzi wybiera się w podróż, nie wystarczy przybliżone określenie kierunku. Mądrzy turyści określają cel. W przeciwnym wypadku pokłócą się na jednym z lotnisk, gdy pierwszy z nich pójdzie w kierunku wyjścia, a drugi będzie chciał polecieć dalej. Prawdziwe chrześcijaństwo nigdy nie opuści afrykańskiej wioski bez pozostawienia w niej silnej, ugruntowanej grupy wierzących. Nie wynika to z zaburzonego poczucia realnych problemów, lecz z głębokiego przekonania, że priorytetem jest ludzkie wnętrze, a wieczność pozostaje wyższą wartością niż doczesność. Chrystus nie pozostawił Kościoła po to, by karmił głodnych, lecz głosił Ewangelię (czasami poprzez karmienie głodnych). Rozpowszechnianie boskiego kazania w postaci Chrystusa jest nadrzędnym celem Kościoła. Chrześcijanin, mając wybór między zbudowaniem studni a zakupem Biblii dla mieszkańców wioski, wybierze drugą opcję. Nie dlatego, że studnia nie jest ważna, ale dlatego, że zbawienie jest ważniejsze. W jego opinii zrozumienie chrześcijańskiego przesłania uszczęśliwi mieszkańca wioski wielokrotnie bardziej niż możliwość codziennego czerpania świeżej wody. Chrześcijanin, postępując więc dobrze według swojego układu odniesienia, narazi się na śmieszność wobec tych, którzy pozostają na zewnątrz. Ateista nazwie taką postawę szaleństwem i nieracjonalnym marnotrawstwem rozgorączkowanego fanatyzmu. Wspólne projektowanie szpitala zakończy się dokładnie wtedy, gdy chrześcijański architekt nakreśli na kartce kaplicę. Wyobraźmy sobie wspólne przedsięwzięcie pomocy dla podopiecznych z domu dziecka. Chrześcijanie – chcąc dać to, co mają najcenniejszego – zaoferują ostatecznie wiarę jako źródło radości i szczęścia. Ateiści zaproponują natomiast niewiarę jako wyzwolenie od niszczącego poczucia winy i pułapki życzeniowego myślenia. Wspólnie możemy kupić płatki śniadaniowe i kilka piłek, ale co to za dobro, które odmawia tego, co najcenniejsze? Jeśli nie zgadzamy się więc, co do definicji najwyższego dobra, w jaki sposób możemy stanąć na wspólnej płaszczyźnie czynienia dobra? Oczywiście, można odłożyć na moment swoje przekonania i zrealizować wspólnie projekt budowy studni. Coś na zasadzie kilkugodzinnego zawieszenia broni na wschodnim froncie w 1942 roku – wszyscy odkładamy broń i idziemy kosić trawę, bo dzieciaki z okolicznych wiosek nie mają gdzie pograć w piłkę. Jednak czy chwilę później nie będziemy znów walczyć na śmierć i życie o panowanie nad tym skoszonym skrawkiem ziemi?
Ktoś może powiedzieć: Cóż, ale po co w ogóle walczyć? Czy nie warto odłożyć tych misjonarskich zapędów do gabloty w muzeum wierzeń? Taka postawa byłaby zwycięstwem relatywizmu, przekonanego, że prawda nie istnieje, a w najlepszym razie człowiek nie ma do niej dostępu. Nie można być nie-misyjnym chrześcijaninem, tak jak nie można być niemym wokalistą. Chrześcijaństwo, wierząc w prawdziwość słów Jezusa Chrystusa, postąpiłoby skrajnie niemoralnie pozwalając światu egzystować w niewiedzy i obojętności. Również ateizm, widząc w wierze źródło niszczących nawyków i mentalne osłabienie ludzkości, nie może czynić dobra bez próby usunięcia korzenia zła. Nie istnieje forma kompromisu, pozwalająca powiedzieć – wilk syty i owca cała. W tym przypadku wilk musiałby przestać być wilkiem, a owca przestać być owcą.
Dlatego też, ktokolwiek redukuje chrześcijaństwo do poziomu kolejnej umoralniającej ideologii, gubi je. Kiedy pewien bogaty człowiek, przyszedł do Jezusa, powiedział: Nauczycielu dobry! Co mam czynić, aby odziedziczyć żywot wieczny? Odpowiedź zabrzmiała nadzwyczaj prowokująco: Dlaczego zwiesz mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko jeden Bóg. O co tutaj chodzi? Czy Jezus nie był dobry, czy nie był Bogiem? Oczywiście, że był. Problem w tym, że pytający nie dostrzegł w nim Boga. Myślał, że stoi przed kolejnym nauczycielem, którego rada może okazać się przydatna, ale na pewno nie będzie zobowiązująca. Chrystus już na początku rozmowy dotknął więc sedna problemu: Nazywasz mnie dobrym nauczycielem, lecz jestem kimś znacznie większym. Kościół powinien być przedłużeniem tych słów, odsłaniając przed światem absolutną i ekskluzywną boskość Chrystusa. Na tym polega unikalność chrześcijańskiego objawienia – głosimy historię Boga, który żył i umarł jako człowiek, aby po trzech dniach zmartwychwstać.
Chrześcijaństwo przewyższa więc wszystkie religie tak bardzo jak odpowiedź przewyższa pytanie. Jest najwznioślejszą ideą jaka kiedykolwiek przemierzyła ścieżki ludzkich myśli i najbardziej kompletną próbą opisania rzeczywistości. Ktokolwiek chce ściągnąć Kościół z tego poziomu i postawić na półce zawierającej próby zorganizowanego poprawiania świata – popełnia wielki błąd. Kościół nigdy nie będzie czuł się dobrze w towarzystwie Organizacji Na Rzecz Równouprawnienia Mańkutów czy Stowarzyszenia Niewidomych Miłośników Rembrandta. Będąc nośnikiem objawionej prawdy, nie zgodzi się na milczenie. A tylko milczący Kościół może pozować z ateizmem do wspólnego zdjęcia na tle świeżo wybudowanej szkoły.
Moralność potrzebuje prawdy. Płaszczyzna, na której Kościół zwykł spotykać się z niewierzącym światem nazywa się Ewangelią. To tutaj przebiegała linia ideowego frontu, zderzenie światów, z których jeden musiał ustąpić pola. To tutaj Paweł spotykał się z Żydami w synagogach i Grekami na areopagu. To tutaj Kościół kochał ludzi, a ludzie nienawidzili Kościoła. Tutaj rozstrzeliwano za wiarę i tutaj oglądano cudowne nawrócenia prześladowców. Jeśli odłożymy Ewangelię na bok, szukając innej płaszczyzny porozumienia, wydarzy się dokładnie to, co kilka dni temu – fora ateistów zapełnią się tryumfalnymi wpisami na temat kapitulacji chrześcijaństwa. Słowa papieża Franciszka nie powinny pozostać bez echa. Ateiści muszą być obiektem naszego szacunku i troski, ale nigdy nie wolno zapomnieć, że przekonania, które żywimy są skrajnie przeciwstawne.
Chrześcijaństwo spychające śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa na peryferia swojej działalności, zachowuje się jak właściciele domku nad jeziorem, którzy wypompowali wodę, aby uchronić turystów przed niebezpieczeństwem utonięcia. Od tamtej pory rzeczywiście nikt się nie utopił. Przede wszystkim dlatego, że nikt już tam nie przyjeżdża.
Umiłowani, dokładając wszelkich starań w pisaniu wam o wspólnym naszym zbawieniu, uznałem za konieczne napisać do was z zachętą do walki o wiarę raz tylko przekazaną świętym.