Naprawdę, pani Olgo? O zaskakująco trafnych diagnozach i zaskakująco chybionych odpowiedziach (cz. I)
Czasem ludzie z przeciwnych ideowo biegunów dyskutują; i zauważają ze zdumieniem, że gdzieś na najpłytszym poziomie nagiej rzeczywistości dostrzegają w interlokutorze jakby l’image réciproque – swój własny anty-obraz. Spostrzegają, że co do suchych faktów widzą świat tak samo; dzielą go w podobny sposób; ich światopogląd wsparty jest o te same kategorie. Same punkty ciężkości pozostają wspólne, choć strony dyskusji różnią się co do ocen. Nie są dla siebie l’image, lecz l’image réciproque– obrazem odwróconym. Rzadko tak bywa; czasami nawet ci, którzy stawiają podobne diagnozy odkrywają w toku dyskusji, że u źródła ich postaw ideowych kryją się zupełnie inne założenia; że wychodzą od różnych pryncypiów. Tym bardziej szokująca, a w pewnym sensie nawet przyjemna jest sytuacja, gdy dostrzeżemy swoje odbicie w kimś z przeciwnej strony ideowego frontu. Chwila ujrzenia w drugim człowieku l’image réciproque to moment niespodziewanej dominacji atmosfery pewnej specyficznej, szorstkiej zgody, przypominającej raczej zawieszenie broni, niż trwały sojusz; jest to głębokie poczucie zrozumienia połączone z jeszcze głębszym przekonaniem o konieczności nieuchronnego starcia.
1. „Religia nie radzi sobie z nowym porządkiem”, a „na naszych oczach zmieniają się pewne porządki” – mówi Olga Tokarczuk w krótkim fragmencie wywiadu, który obiegł niedawno Twittera. Zdaje się, że jest to pewien charakterystyczny rys, który często pojawia się w refleksjach autorki: na naszych oczach zachodzi zmiana porządku. A przecież samo postrzeganie dziejów w kategoriach starego i nowego porządku nie jest czymś oczywistym; wielu uważa taki podział za nietrafny lub nadmiernie uproszczony; wielu kreśli inną historiozofię. A szkoda, bo jest to w mojej ocenie najbardziej trafna bodaj i najważniejsza dystynkcja, jaką można i należy uczynić dyskutując o rozmaitych zjawiskach społecznych. I nie ma tu pomiędzy mną – tradycjonalistą, a Olgą Tokarczuk – progresywistką, żadnych głębokich animozji (dopóki oczywiście nie wdamy się w ocenę zachodzących przemian). Postrzegamy historię jako starcie starego i nowego porządku – a to już bardzo istotny wspólny grunt.
„Kiedy się przyglądamy światu dzisiejszemu, współczesnemu, to widać wyraźnie, że tam gdzie religia się miesza do życia ludzi, tam rodzi najwięcej bólu, cierpienia, wykluczenia”. Mocne i niejasne słowa. Co Tokarczuk miała na myśli? Owszem – nic tak nie rani wrażliwości współczesnych, jak religia – nieodłączna część starego świata i starego porządku. Religia faktycznie zadaje ból i cierpienie współczesnemu człowiekowi; w jego mniemaniu zniewala go wręcz, zabrania mu bowiem podążania drogą szczęścia, którą wytycza sam sobie w oparciu o własne pragnienia. Nikt nie ma prawa mi narzucić, kogo mam kochać, love is love– mawiają współcześni. Człowiek tradycyjny powie raczej, że to religia daje wolność: wyrywa z niewoli złych pragnień; pozwala czynić to, do czego zostaliśmy stworzeni. Ale człowiek współczesny zwątpił w religijną metafizykę; został więc postawiony przed wyborem Baudelaire’a: pomiędzy kochaniem prostytutek, a kochaniem chmur[1]. Skoro religia – miłość chmur – zwraca nas ku rzeczom całkowicie fikcyjnym, to bolesne oczyszczanie się człowieka wierzącego nie wprowadza go wcale na wyższą płaszczyznę rzeczywistości; jest tylko zbytecznym aktem bezsensownego cierpienia. (Najwyższym zaś aktem szczęścia staje się wówczas miłość prostytutek: nieskrępowane realizowanie żądz i pragnień; ślepe podążanie za ich głosem.)
Religia nie daje się jednak tak łatwo pogrzebać i uparcie, bezczelnie wręcz powtarza, że jest wyspą rozsądku w świecie, który oszalał; stwierdza, że pewne pragnienia są nieuporządkowane, a człowiek nie jest ich niewolnikiem i może, a nawet musi z pewnych zrezygnować; arbitralnie oddziela dobro od zła, burząc powszechny konsensus relatywizmu, w którym każdy ma swoją prawdę. Religia, słowem, jest ostatnią gorącą, aktywną i masową siłą reakcyjną w społeczeństwie; ostatnim bastionem starego porządku. I wciąż ma posłuch, choć już nikt nie przemawia jej głosem. Trudno się dziwić, że na tak trudnego przeciwnika Olga Tokarczuk wytacza najpotężniejsze działa, wzywając do „poskromienia potrzeby religijnej (…) tak, jak w rozwoju cywilizacyjnym bardzo nam się pięknie udało poskromić nasze instynkty, np. seksualne, dominacji”.
Jest to warta odnotowania zmiana paradygmatu; poprzednia generacja współczesnych sądziła bowiem, że lwa religii można okiełznać, a samą religię zliberalizować; że siły postępu dotrą wreszcie do ociągającego się Kościoła, protestanckich wspólnot, rozmaitych ciał religijnych. Ale Tokarczuk mówi jasno – „żadna z religii nie może być traktowana jako rodzaj recepty na przyszłość” – i wzywa do poskromienia religijności już na etapie samej potrzeby. Trzeba więc przyjąć religię surową – tradycyjną, skandaliczną, „niedopasowaną” – albo zrezygnować z niej w ogóle; poskromić niejako swą religijną potrzebę.
Rozumiem te intuicje; religii nie da się bowiem samemu „naprawić” i na własną rękę kształtować; przyjmujemy ją „w darze” dokładnie taką, jaka została nam powierzona i przechowujemy najwierniej, jak tylko się da; nie poprawiamy jej słowa, inaczej bowiem przestanie spełniać swoje zadanie konfrontowania nas ze słowem i jednoczenia wokół słowa. Na marginesie warto odnotować, że ostatnie stulecie pomogło udowodnić ten fakt niemalże empirycznie; okazuje się bowiem, że przemienione na modłę modernizmu, zliberalizowane instytucje eklezjalne nie są w stanie unieść nałożonego na nie ciężaru; dziwnie pustoszeją w tempie o wiele szybszym od tradycyjnych wspólnot, jakby chciały wręcz publicznie ogłosić, że nie są w stanie zaspokoić tego, co Tokarczuk nazwała potrzebą religijną.
2. Tokarczuk widzi rzeczywistość przenikliwie; we współczesnej „kakofonii dźwięków, szumie nie do zniesienia” szuka czwartoosobowego narratora; mitów, które od zawsze stanowią „budulec naszej psyche”. Docenia przy tym wartość indywidualnej narracji i uważa ją za wielkie osiągnięcie cywilizacji zachodniej; widzi jednak głęboką potrzebę posiadania narracji większej, wspólnej, łączącej nas wszystkich w opowieściach mitów i paraboli. Narracji, która pozwala przekraczać ego i zwracać się ku takiemu postrzeganiu świata, w którym wszystko jest ze sobą połączone, zmierza do wspólnej, sensownej – choć niepoznanawalnej dla człowiekiem – całości; i wokół tej wspólnej całości łączy również ludzi.
„Literatura ma taką moc” – wypowiada autorka jakby w natchnieniu. Naprawdę, pani Olgo? W tym miejscu odnoszę nieodparte wrażenie, że barwnie zarysowana, trafna diagnoza problemu spotyka się z odpowiedzią szytą grubymi nićmi, groteskową wręcz w swojej życzeniowości. „Marzy mi się także nowy rodzaj narratora – »czwartoosobowego« (…) Czy zastanawialiście się kiedyś, kim jest ten cudowny opowiadacz, (…) który zna myśli Boga, zna jego wątpliwości i bez drżenia ręki stawia na papierze to niebywałe zdanie: »I uznał Bóg, że to było dobre«. Kim jest to, które wie, co sądził Bóg?” Bardzo słuszne pytanie; szkoda tylko, że pozostawione bez odpowiedzi. No właśnie. Nietrudno dostrzec, że wszyscy dotychczasowi „czwartoosobowi” narratorzy byli przekonani o swoim boskim posłannictwie; przemawiali – owszem, z czułością – ale i z autorytetem. Ich myśl była wiernie strzeżona i pieczołowicie przekazywana przez uczniów, którzy widzieli w niej głęboką prawdę o świecie; właściwą odpowiedź na tak zwane „wielkie pytania”. Struktury mitologii nie powstają w kuźniach literatów; nie rodzą się na biurkach intelektualistów; ich osnową jest tajemnica i tradycja; one wkraczają do naszej rzeczywistości przez objawienie i odpowiedź wiary. Nie każde tradycyjne wierzenie jest w pełni prawdziwe – takie bowiem jest tylko chrześcijaństwo – ale każde zawiera w sobie przynajmniej wąsko uchylone okno, przez które wpada kilka orzeźwiających promieni metafizycznej prawdy. To właśnie te wierzenia spajają ludzi w tradycyjnych społeczeństwach; to one „wynoszą nasze istnienie poza zwyczajną materialność świata”; „umieszczają je niejako poza czasem, w słodkim pobliżu wieczności”.
Ubóstwiająca postęp autorka woli jednak nazwać te święte, tradycyjne opowieści „nieprzystającymi, zardzewiałymi i anachronicznymi”. W tym miejscu zjada niejako własny ogon; nie zauważa bowiem, że narracja, aby kiedykolwiek osiągnęła wspólnotowy charakter, aby złączyła nas wokół wspólnego słowa, nie może podlegać indywidualnym ocenom i zimnej krytyce; musi być okryta nimbem nienaruszalności i nieomylności jak święty obraz chroniony troskliwie przed obrazoburcami. Inaczej zamiast jednoczyć zacznie dzielić; szybko stanie się przedmiotem dysput i frakcyjnych podziałów. Nie ma co się łudzić; ci, którzy kontestują zastany porządek tradycji, sami trafią na własnych kontestatorów. „Zapewne wkrótce pojawi się jakiś geniusz, który będzie mógł skonstruować zupełnie inną, niewyobrażalną dziś jeszcze narrację, w której zmieści się wszystko, co istotne”. Naprawdę, pani Olgo? Geniusz już tu był; to w nim „zamieszkała cała Pełnia”; to on „pojednał wszystko ze sobą”.
Uzdrowienie zindywidualizowanego społeczeństwa należy zacząć raczej od zmiany mentalności współczesnych. „Kakofonię dźwięków” zastąpimy harmoniczną pieśnią dopiero wtedy, gdy noblistka Tokarczuk zrozumie, że nie jest miarą wszechrzeczy; tradycji ma się podporządkować, a nie ją kontestować. Płonna jest nadzieja na powstanie czegoś, co nas spoi, jeśli z wyższością – z pogardą nawet – traktuje się to wszystko, co spaja nas z przodkami.
3. W kręgach współczesnych ukuł się pewien termin na określenie homoseksualistów, którzy czują obrzydzenie do własnych skłonności i zwalczają je; bywają oni nazywani homoseksualistami egodystonicznymi. Można powiedzieć na zasadzie nieco przekornej analogii, że Olga Tokarczuk jest reakcjonistą – ale reakcjonistką egodystoniczną właśnie. Ma bowiem wszystkie składniki potrzebne do tego, aby pokochać stary świat: dostrzega niszczący chaos współczesności; postrzega rzeczywistość w kategoriach nieuchronnego starcia starego i nowego porządku; usilnie szuka narracji, która uwolni nas wszystkich z ciasnego więzienia indywidualizmu. A jednak nie umie spojrzeć z miłością na dziedzictwo tradycji; zauważywszy, że „żadna z religii dzisiaj istniejących na świecie nie radzi sobie z tym nowym porządkiem”, wzywa do porzucenia religii w ogóle, a nie do reakcji, powrotu starego porządku.
Ale Ty stworzyłeś nas jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie[2]. Czemu mielibyśmy poświęcić na ołtarzu nowego porządku najgłębszą potrzebę ludzkiego serca? Czym nowoczesność zasłużyła sobie na taką ofiarę?
[1] cf. Leszek Kołakowski, Modernity on Endless Trial, s. 73