Jesteśmy cenni, gdyż Chrystus nas pokochał
Chrystus pokochał Kościół. Choć najwyraźniej przyzwyczajamy się do tej prawdy, to warto regularnie poświęcać czas na jej kontemplację. To właśnie tutaj stajemy przecież na moście wiary, przerzuconym przez niespokojne wody naszych codziennych wątpliwości.
Zdarza mi się spoglądać w lustro z autentycznym niedowierzaniem, że ktoś taki jak Chrystus mógłby spojrzeć na mnie nie tylko z życzliwością, ale i głęboką miłością. Czy Ktoś rzeczywiście chciałby pochylić się nad Nikim?
W miłości Chrystusa do Kościoła nie ma wyłącznie litościwego współczucia lub odruchowego aktu utożsamienia się ze słabszym. Jest tajemnicza siła zachwytu nad kimś drugim, przedziwna tęsknota za pełnym i nieodwracalnym połączeniem. “Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie”. “Kiedy byliśmy jeszcze grzesznikami, Chrystus za nas umarł”.
Wieczna miłość między Bogiem Ojcem a Bogiem Synem rozciągała się zawsze na horyzoncie doskonałości. Żadna ze stron tej relacji nie fałszowała melodii pełnego oddania, nie uczyniono nawet najmniejszego fałszywego kroku w subtelnym tańcu rozkoszy. Nigdy nie przebaczano, gdyż nigdy nie zaniedbywano. Nigdy nie wskrzeszano uczucia, gdyż ono nigdy nie osłabło. Nigdy nie dostrzegano w sobie czegokolwiek, co wymagałoby kochania pomimo, zawsze kochano ponieważ. Ta miłość nie była ślepa, wręcz przeciwnie – ona jedyna widziała. Ogarniała w zupełności całą chwałę Drugiego, wszystkie jej blaski i najdrobniejsze subtelności. Któż zdoła opisać uczucie tak mocno zakorzenione w prawdzie?
Tej chwalebnej, doskonale spełnionej miłości człowiek po tej stronie wieczności nigdy nie doświadczy. Nie będziemy wiedzieć jak to jest doskonale kochać i jak być kochanymi z powodu swojej doskonałości.
Jednak tuż obok tej niewyobrażalnej miłości Boga Ojca i Boga Syna, pojawiła się na horyzoncie czasu jej zadziwiająca antyteza. Nie tyle uzupełnienie, co zdumiewający kontekst – miłość nieskończenie Doskonałego do nieskończenie niedoskonałych. Upadła ludzkość znalazła się na samym dnie hierarchii wartości, gdyż jej wina była nieporównywalnie duża w stosunku do innych bytów. Człowiek pławił się w swojej zabawnej rebelii, stawiał pomniki własnym obrazom i oferował siebie wyłącznie sobie. Tak długo wpatrywał się we własne odbicie, że utracił zdolność spoglądania na to, co go przekraczało. Rację mają obrońcy teologicznej doktryny o całkowitym zepsuciu (total depravity). “Wielka jest złość człowieka na ziemi i wszelkie jego myśli oraz dążenia jego serca są ustawicznie złe.” Kiedy Boży Syn spoglądał na człowieka widział oddychającą sumę grzechów, strzelisty pomnik niegodziwości, doskonałe zaprzeczenie samego siebie. Widział grzeszników miotających się w więzach własnej wolności. Wyschnięte, kruszące się liście, rzucane przez wiatr historii po korytarzach wszechświata. Nie chodzi wyłącznie o moralną niedoskonałość i godne potępienia czyny, ale przede wszystkim o stan całkowitego zagubienia obrazu Boga. Nawet w swojej wszechmocy Bóg nie mógł dostrzec w nich czegokolwiek, co przedstawiałoby wymierną wartość. Każdy przymiotnik opisujący Wieczne Słowo, mógłby zostać z powodzeniem wykorzystany przy opisie upadłego człowieka, z jedną tylko modyfikacją – dodaniem przedrostka -nie. (Nie)mądry, (nie)rozumny, (nie)znający Boga, (nie)posłuszny…
I właśnie wtedy, “kiedy byliśmy jeszcze grzesznikami, Chrystus za nas umarł”… Historia widziała wiele szalonych miłości – od Salomona zakochanego w wiejskiej dziewczynie po setki mezaliansów hołubionych na kartach europejskiej literatury. Te wszystkie wydarzenia pozostaną jednak nizinnymi pagórkami wobec podniebnego szczytu miłości chrystusowej. I to nie tylko dlatego, że wszelkie analogie między duchową a fizyczną rzeczywistością są z definicji dalece niedoskonałe. To co wydarzyło się na krzyżu Golgoty pozostanie na zawsze obiektywnym wzorcem doskonałej miłości, gdyż nigdy wcześniej i nigdy później nie będzie większej przepaści między Kochającym a obiektem jego miłości. Na krzyżu lśniące szaty Króla Królów spotkały się z brudnymi łachmanami, a jego silne ramię objęło z miłością słabe, poranione ciało wykorzystywanej przez wieki ulicznicy…
Tak, Chrystus nie pokochał nas dlatego, że byliśmy cenni. Jesteśmy cenni, gdyż Chrystus nas pokochał. Czasami ludzie mówią: Chrystus umarł za mnie, gdyż dostrzegł we mnie coś wartościowego! Cóż, nie chciałbym, żeby tak było. Oznaczałoby to mniej więcej tyle, że gdybym był nieco bardziej zepsuty, to jego ratująca miłość siłą rzeczy byłaby nieco większa. A kto z nas chciałby być kochany w inny sposób niż najmocniej jak to możliwe? Poza tym, wszyscy musimy przyznać, że człowiek gdzieś w głębi siebie nosi ciężkie poczucie braku wartości. Cała nasza życiowa aktywność kieruje się przecież ku potwierdzaniu siebie. W rodzinie, w edukacji, w działalności zawodowej, w biznesie, w sporcie, a nawet w dobroczynności – staramy się pokonać intuicyjne przeświadczenie o swojej przypadkowości. Wciąż szukamy potwierdzenia wartości istnienia, jakiegoś dowodu, który pozwoli uwierzyć, że nie tyle życie jest nas warte, co my warci jesteśmy życia. I nie zabrzmię szczególnie oryginalnie, pisząc, iż “stary człowiek” nie znajdzie potwierdzenia w tym, co skończone – w rodzinie, pracy, twórczości – gdyż stanowią one wyłącznie symbol odsyłający do innej rzeczywistości. Można na chwilę odnaleźć swoje niebo w porywach kwitnącej miłości, oszałamiającej kariery zawodowej czy też zwycięskiej rywalizacji. Jednak kruchość tych doznań – prędzej czy później – brutalnie o sobie przypomni, a my znów staniemy samotnie pod kopułą nieba, pytając o zasadność swojego istnienia. Cóż, człowiek żyje na minusie aż do momentu, w którym stanie obok Krzyża. To właśnie Krzyż jest plusem zmieniającym radykalnie wartość upadłej egzystencji zagubionego grzesznika. “Nowy człowiek” rozumie, iż jest niezwykle cenny, ale pojmuje ten fakt w świetle zasad rzeczywistości Bożego Królestwa. To znaczy, iż upatruje swej wartości nie w tym, iż coś zrobił, ale w tym, że Ktoś zrobił coś dla niego. Potwierdza swoją tożsamość nie poprzez to, co oferuje, ale poprzez to, co jest mu oferowane. W taki właśnie sposób człowiek przestaje tworzyć bogów, a zaczyna być przez Boga tworzonym.
Syn kocha Ojca miłością ponieważ i Kościół miłością pomimo. Boska chwała sięgnęła szczytu doskonałości, gdy Boża miłość do nieskończenie Wartościowego spotkała się z Bożą miłością do nieskończenie bezwartościowych. Boska miłość jest zatem polifoniczna, wybrzmiewa w doskonale zharmonizowany sposób łącząc się u kresu w ostateczną Jedność – “jestem w Ojcu moim i wy we mnie, a Ja w was.” Bóg jest miłością. Miłością wykraczająca poza wszelkie bariery. Kierującą się ku temu, co krańcowo doskonałe i ku temu, co skrajnie zepsute. To miłość zwycięska, która nie tylko nie obawia się kochać, ale i – pomimo wszystko – potrafi.
Ludzie wierzą w przeróżne idee. Zastępy najdziwniejszych bogów umysłu znalazły swoje miejsce na kartach historii religii. Jestem szczęściarzem, kiedy mówię wraz z apostołem Pawłem, że “obecne życie moje w ciele jest życiem w wierze w Syna Bożego”, dlatego że mogę dodać do tego wyznania jeszcze jedną frazę: “który mnie umiłował i wydał za mnie samego siebie”.
Ach, jak dobrze jest niekiedy wypuścić z dłoni setki codziennych trosk, zamknąć mądre książki, odłożyć ołówek i po prostu powiedzieć na głos – raz, a potem znowu i znowu… – Chrystus mnie umiłował!