O miłości mówi się często, że jest ślepa. Moim zdaniem miłość może być też głucha i w niniejszym tekście chciałabym przedstawić zjawisko, które od jakiegoś czasu ze smutkiem obserwuję.  

„Pokochaj siebie!” jest popularnym przesłaniem idącym w świat z różnych kampanii marketingowych, wypowiedzi celebrytów, coachów i influencerów. Kwestia zaakceptowanie swojego wyglądu i wyjścia z kompleksów, w które wpędzają nas wyretuszowane zdjęcia wcześniej wspomnianych kampanii marketingowych i influencerów, choć zupełnie groteskowa, pozostaje w tym momencie poza tematyką tego tekstu. Pod wspomnianym hasłem kryją się również myśli odnoszące się do naszego sposobu myślenia i postrzegania, do naszego charakteru, osobowości oraz relacji z innymi – na tym aspekcie chciałbym się skupić.

„Polub siebie, „bądź dla siebie dobry”, „zawalcz o siebie”, „zrób coś dla siebie”, „należy ci się” – to tylko niektóre z tych haseł, które można sprowadzić do wspólnego mianownika „pokochaj siebie!”. Natomiast ich satyra mogłaby wyglądać mniej więcej tak: „Bez względu na to jaka jesteś i co robisz, jesteś dobra i piękna. Nie patrz na siebie krytycznie, nie potępiaj się za nic, bądź dla siebie wyrozumiała, wszystko da się usprawiedliwić. Jeśli dostrzegasz w swojej osobowości jakieś mankamenty, zaakceptuj je, swoje wady zacznij postrzegać jako zalety. Jesteś wyjątkowa. Skoro inni tego nie dostrzegają, musisz sama o siebie zadbać. Twoje potrzeby są ważne i inni powinni je respektować oraz zaspokajać. Masz prawo tego wymagać. Ważne jest twoje samopoczucie. Jeśli czujesz się niekomfortowo lub coś sprawia ci cierpienie, zmień tą sytuację/miejsce/otoczenie. Jeśli masz problem w relacjach, odsuń się od toksycznych ludzi. Nie daj się stłamsić, walcz o to, co ci się należy. Bądź pewna siebie, bo masz rację.” Ten obraz kłóci się z przesłaniem chrześcijaństwa o grzesznej naturze człowieka, o uśmiercaniu swojego „starego ja”, wzrastaniu i ustawicznym przemienianiu się na obraz Chrystusa. Kłóci się też z chrześcijańskim pojęciem miłości bliźniego. Poświęcenie, zaparcie się samego siebie, troska o dobro innych, błogosławienie wrogów i prześladowców wydają się być zupełnie anachroniczne, a nawet postrzegane są jako oznaka słabości, stłamszenia, zniewolenia. Jednak w czasach, kiedy instytucja rodziny przeżywa kryzys, kiedy wiele osób zmaga się z depresyjnymi myślami, kompleksami, poczuciem niezrozumienia i bezsensu, coraz częściej zastanawiam się, czy właśnie te modne hasła „pokochaj siebie” nie mają destrukcyjnego wpływu na rodzinę i jej członków oraz ich wzajemne zrozumienie.

Przekaz „pokochaj siebie” mówi nam, że z nami jest wszystko dobrze, tylko presja społeczna i kulturowa powoduje w nas bezpodstawne wyrzuty sumienia. Jednak zamiatanie wszystkiego pod dywan akceptacji i miłości nie jest lekarstwem na mankamenty własnej natury czy zmagania ze słabościami i wadami, ale fałszowaniem rzeczywistości. Odrzucenie autorefleksji jako destruktywnej krytyki, okazywanie wyrozumiałości w praktyce oznaczającej pobłażliwość względem własnych uchybień oraz  doszukiwanie się siły w swojej słabości (czyli postrzeganie wad jako zalet) prowadzą do stępienia sumienia. Zdaję sobie sprawę  z faktu, że zmagania z samym sobą, z własną złą naturą, ze swoimi słabościami, błędami, upadkami wpędzają w rozpacz i przygnębienie, jednak popularna praktyka akceptacji jest rozwiązaniem powierzchownym. Miłość do siebie nie przynosi ratunku, ale daje ciche przyzwolenie na egoizm, samolubstwo i egocentryzm, a w rezultacie pogrążanie się w jeszcze większych problemach. Jedyny ratunek dla osoby przygnębionej własną beznadziejnością znajduje się w Jezusie Chrystusie.

Zbawiciel umierając na krzyżu poniósł karę za nasze grzechy: wszystkie występki, przewinienia, błędy, upadki, słabości. Przybił do krzyża obciążający nas list dłużny – zasługiwaliśmy na sąd i karę, ale dzięki Jego śmierci zostaliśmy usprawiedliwieni. Uwolniwszy nas od ciężaru przeszłych przewinień, nie pozostawia nas też samych w teraźniejszości i przyszłości, ale pomaga nam w umartwianiu starej, grzesznej, skupionej na sobie natury, tak aby w to miejsce powstawał do życia człowiek o charakterze Chrystusowym. Uśmiercanie starego „ja” to codzienna walka by podejmując decyzje i dokonując wyborów nie kierować się egoistycznymi pobudkami, lecz w praktyczny sposób wypełniać słowa Chrystusa; to nieustanna modlitwa o przemianę nasze sposobu myślenia, o otwarte oczy, które będą dostrzegać, co jeszcze wymaga zmiany; to ciągłe zapieranie się siebie i tracenie życia skupionego na sobie w myśl słów Zbawiciela: Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój, i niech idzie za mną. Bo kto by chciał życie swoje zachować, utraci je, a kto by utracił życie swoje dla mnie, odnajdzie je. 1 Nie jest to droga łatwa ani przynoszącą natychmiastowe rozwiązania, ale wymaga wgłębiania się w przesłanie Ewangelii, odkrywania i studiowania go oraz rozmyślanie o nim i aplikowania do swojego życia. Jest to długotrwały, może nawet trwający całe życie proces uzdrawiania duszy poprzez uśmiercanie grzesznej, egocentrycznej, samolubnej i egoistycznej natury, tak byśmy w kolejnych aspektach swojego życia stawali się nowym stworzeniem, w którym odbija się życie Chrystusa.

Nadmierne skupienie na sobie, które promują hasła „pokochaj siebie” również nie do końca idzie w parze z chrześcijańską miłością bliźniego i moim zdaniem może mieć destruktywny wpływ na życie rodzinne. Mainstreamowe przesłanie mówi: „Poświęcasz się dla wszystkich, więc tobie też się coś należy, nie zapominaj o sobie, zawalcz o siebie”. Problem polega na tym, że często w tym jednym stwierdzeniu łączone są dwie płaszczyzny: „poświęcenie” dla wszystkich obejmuje naturalną troskę o byt i fizyczne aspekty codziennego życia, natomiast walka o siebie nagle dotyczy komfortu psychicznego, żądań o zrozumienie i zaspokojenie emocjonalnych potrzeb. Powstaje specyficzna, ale i subtelna rozbieżność: kocham moją rodzinę, więc troszczę się o jej potrzeby fizyczne, kocham też siebie dlatego muszę zawalczyć o swoje potrzeby emocjonalne i wymagać, aby oni je respektowali. Skupienie na własnych potrzebach emocjonalnych przy równoczesnym zredukowaniu potrzeb pozostałych członków rodziny do fizycznych aspektów życia codziennego nazwałam „głuchą miłością” – miłością, która jest głucha na emocjonalne potrzeby innych.

Pragnienie otrzymania zrozumienia i wsparcia w naszych zmaganiach z samym sobą, z różnymi lękami, słabościami jest wspólne dla każdego członka rodziny, podobnie jak potrzeby fizyczne każdego z nich muszą być zaspokojone. Jednak często skupiamy się tylko na własnym żalu wypływającym z poczucia niezrozumienia, braku potrzebnego wsparcia. Problem polega na tym, że skupieni na sobie, nie dostrzegamy podobnych odczuć naszych bliskich skierowanych w naszą stronę. Czekając aż inni wywiążą się ze swoich „obowiązków” względem nas, koncentrujemy się tylko na sobie i coraz bardziej stajemy się głusi na potrzeby innych. Kochamy ich, ale zupełnie nie słyszymy tego, co często próbują nam zasygnalizować. Czekanie na to, aż ktoś inny zmieni swój stosunek względem nas nie jest najlepszym rozwiązaniem. To my mamy pracować nad sobą, prosić o łaskę byśmy mogli się zmienić i tłumaczyć na język życia przesłanie Ewangelii: jak chcecie, aby ludzie wam czynili, czyńcie im tak samo i wy 2; co człowiek sieje, to będzie żąć (…) a czynić dobrze nie ustawajcie gdyż we właściwym czasie żąć będziecie bez znużenia 3; zło dobrem zwyciężaj 4.

Kilka lat temu, pewna przeczytana historia wywarła na mnie duże wrażenie. Tylko kilka zdań, a jednak wykształciły we mnie silne postanowienie, by uczyć się słuchać i zrozumieć potrzeby innych oraz umiejętnie na nie reagować.

W różowo-białym pokoiku naszej córki zrozumiałem, że jest wrażliwym dzieckiem. Jej umysł był dostrojony do wszelkich możliwych ewentualności. Posługiwała się swoją wrażliwością, swoimi obawami, budując wewnątrz swojego życia maksymalną ilość struktur. Powtarzalność, podobieństwo, przewidywalność: oto, co tkwiło u podłoża tego stanu, który gwarantował jej poczucie spokoju. „Tatusiu, gdyby w nocy wybuchł w naszym domu pożar, to gdzie się spotkamy, kiedy wybiegniemy na dwór?” Słyszała w szkole rozmowę o ochronie przeciwpożarowej i po przyjściu do domu postanowiła przygotować swoją rodzinę, by właściwie zachowała się w czasie pożaru. Aby ją uspokoić, wszyscy przećwiczyliśmy spotkanie poza domem na z góry umówionym miejscu. Ponieważ próbny alarm odbywał się porą nocną, sąsiedzi nie wiedząc co się dzieje, zaniepokojeni wybiegli na dwór. Myślę, że byli odrobinę zdziwieni, kiedy im powiedziałem w czym rzecz. (…) Wielu spośród wieczornych przyzwyczajeń Kristy, wynikających z natury jej osobowości, nie podzielałem albo zgoła nie rozumiałem jako dorosły człowiek. Jakąś cząstką mnie samego uważałem je po prostu za zwykłe zawracanie głowy i mitrężenie czasu. Nic łatwiejszego, jak dać jej to odczuć poprzez moją postawę czy odruch irytacji. Często zastanawiam się, jakby się to na niej odbiło, gdybym ja czy jej matka wyszydzali jej pragnienie, aby kołdra, gdy zasypiała, była wygładzana od dołu do góry; gdybyśmy wyśmiewali jej poważne pragnienie bycia fair wobec każdej lalki i każdego zwierzątka; gdybyśmy upierali się, że drzwi mają być zamknięte. (…) Albo gdyśmy zbagatelizowali jej potrzebę upewnienia się, czy cała rodzina jest przygotowana na wypadek pożaru w domu? Gdybyśmy zażądali, aby była taka sama jak my, zamiast być sobą? (…) Dopiero z czasem zrozumieliśmy, jak bardzo wrażliwe dziecko żyło w różowo-białym pokoiku i jak łatwo mogliśmy złamać jego ducha. Na szczęście, zaakceptowaliśmy już w jej wczesnym dzieciństwie  odrębny rodzaj jej osobowości, typ charakteru i pozwoliliśmy, aby się swobodnie rozwijała 5.

 Niezwracanie uwagi na sygnały jakie wysyła dziecko może doprowadzić do zranienia, skrzywienia i stłamszenia. Odkrycie osobowości dziecka, zrozumienie, zaakceptowanie i w ramach tej osobowości odpowiednie kształtowanie go, sprawia, że rodzice budują, a nie niszczą jego charakter. A ludzie dorośli? Czy często pod powierzchnią statecznego dorosłego człowieka nie znajduje się wiele takich zranień z dzieciństwa, powodujących przewrażliwienie na różnym punkcie; zranień, które wciąż dochodzą do głosu, a niezauważane, pomijane, ignorowane lub co gorsze wyśmiewane powodują gorycz, kompleksy, poczucie odrzucenia, wycofanie, czasem gniew… Zakłócają komunikację i mogą też prowadzić do rozkładu relacji. Koncentrując się na sobie, nawet pomimo ogromnej miłości jaką darzymy naszych bliskich, stajemy się głusi na ich potrzeby, gdyż nasze nastawienie odzwierciedla się w sposobie myślenia, który rzutuje na odczucia i sposób postrzegania, a one mają realny wpływ na nasze postawy oraz zachowanie. Miłość u której postępuje głuchota powoli przestaje de facto miłością być, gdyż miłość jest cierpliwa, miłość jest dobrotliwa, nie zazdrości, miłość nie jest chełpliwa, nie nadyma się, Nie postępuje nieprzystojnie, nie szuka swego, nie unosi się, nie myśli nic złego, Nie raduje się z niesprawiedliwości, ale się raduje z prawdy; Wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi. Miłość nigdy nie ustaje; 6


  1. Mt 16:24-25
  2. Łk 6:31
  3. Ga 6:7.9
  4. Rz 12:21
  5. G. MacDonald, Najlepsze miejsce pod słońcem: Czyli o właściwym czasie i miejscu do budowania charakteru dziecka, Warszawa 1994, s. 100-101.
  6. I Kor 13:4-8
  • 44 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Absolwentka filologii angielskiej na Uniwersytecie Opolskim. Zachwycona Chrystusem, zafascynowana pięknem dostrzeganym w codzienności, ukrytym w tajemnicy ludzkiego życia oraz odkrywanym w Prawdzie objawionej ludziom przez Boga. Zainteresowana historią, językoznawstwem oraz szeroko pojętą tematyka związaną z dzieckiem, jego rozwojem i chrześcijańskim wychowaniem.