“Bóg chce, żebyś był zdrowy”, czyli od zbawienia do nieporozumienia
Nie jestem duchowym herosem lub jednym z tych, dla których warto zarezerwować w dyskusji ostatnie zdanie, mam jednak nadzieję, że moje słabe veto wobec rażąco uproszczonej interpretacji Ewangelii wzmocni chór bardziej znaczących głosów.
Ewangelia fizycznego uzdrowienia (pojęcie ukute dla celów artykułu, oznacza przekonanie o powszechnej dostępności uzdrowienia chorującego ciała) nie jest wbrew pozorom marginalnym problemem, na który szkoda właściwie klawiatury i znaków. Przenika przecież do mainstreamu ewangelikalnego (i nie tylko) chrześcijaństwa, zawłaszczając tak ważne pojęcia jak radykalność, ożywienie, objawienie lub prawda.
Odrastające kończyny i pełne portfele?
Kolejne książki, konferencje, artykuły i kazania przekonują tryumfalnie, że Kościół musi wejść wreszcie na inny, wyższy poziom wiary i tak jak dziecko wspinające się po babcinej jabłoni zerwać niedostępny dotąd owoc mocy Bożego Królestwa. Ludzie tacy jak Todd White witani są jak mesjasze prawdziwego chrześcijaństwa, ściągając na konferencje wielu spragnionych “realności prostej Ewangelii” i widowiskowych wydarzeń przypominających Dzieje Apostolskie. Mówi się, że znaki, cuda i uzdrowienia mają stać się równie powszechne jak puste dotąd krzesła w naszych kościołach, a owa fascynująca “ponadnaturalność” zagwarantuje pełne stadiony i wpływ na społeczeństwo. Kościół ma przenieść się w erę odrastających na ulicach kończyn i portfeli wypełniających się niczym kamienne stągwie podczas wesela w Kanie Galilejskiej.
Owoc z drzewa doktrynalnej niechęci do doktryny
Obawiam się, że zaczynamy spożywać owoce z drzewa doktrynalnej niechęci do doktryny i ponosić konsekwencje uporczywej obojętności wobec kompleksowego myślenia o Bogu. Utrata owej kompleksowości skutkuje dziś rozwojem teologii oderwanej od trudnych pytań i nie potrafiącej bronić się inaczej, niż poprzez widowiskowe dowody swojej poprawności. Tak długo nie mieliśmy spójnej i uporządkowanej wizji chrześcijaństwa, że kiedy na horyzoncie pojawiła się jej uproszczona karykatura, okazała się być jedyną znaną alternatywą dla “martwej religii”. Dlaczego?
Uwierzyliśmy, że choroba nigdy nie pochodzi od Boga, ponieważ nigdy nie wierzyliśmy, że wszystko pochodzi od Niego. Utraciliśmy zdolność dostrzegania w cierpieniu elementu Bożej dobroci, a w upadku ludzkości zadziwiającego przejawu suwerennej mądrości Boga. Zdolność, która – dodajmy – charakteryzowała przecież historyczne chrześcijaństwo, wpływając na jego niezmienną żywotność i aktualność. Straciliśmy z oczu wszechmocnego Stwórcę, który w ramach bezbłędnej Mądrości konstruuje historię zawierającą grzech, cierpienie i ból, nigdy nie wypuszczając z silnej dłoni steru wielkich i małych wydarzeń. Widzimy Boga znienacka zaatakowanego przez diabła, toczącego kosmiczną walkę o odzyskanie raju i władztwa nad rzeczywistością. Diabeł stał się jednowyrazową teodyceą, czarnym charakterem winnym bolącego palca, wypadku samochodowego, problemów finansowych i raka. Paradoksalnie, to ateiści ruszyli na odsiecz tonącym w uproszczeniach wierzącym, wytrwale pytając o powód, dla którego wszechmocny(?) oraz dobry(?) Bóg przyzwolił (i pozwala) na taki rozwój wypadków.
Wskutek tak skonstruowanej teologii, ewangeliści uzdrowienia na wypełnionych po brzegi audytoriach przekonują, że choroba Joba pochodziła wyłącznie od diabła, ignorując w tym zakresie zarówno przekonanie samego zainteresowanego (2,10) jak i wyraźne sformułowania Pisma Świętego (42,11). Ba, twierdzą, że Bóg w swojej dobroci nie mógłby uczynić nikogo chorym, podczas gdy On sam pyta: ”Kto czyni człowieka niemym albo głuchym, widzącym albo ślepym? Czyż nie Ja, Pan?” (II Moj 4,11). Kiedy manifest ten kończy jeszcze wybrzmiewać, wyciąga się z rękawa koronny argument – “ale to jest stare przymierze, krzyż zmienił Boże nastawienie”! Cóż, nie wiedzieć dlaczego, w popularnym dyskursie krzyż coraz częściej staje się miejscem usprawiedliwienia człowieka i… Boga. Czy nie wpadamy przypadkiem w sidła zwalczanej już w II w. herezji Marcjona, który nauczał de facto o dwóch bóstwach – okrutnym Jahwe Starego Testamentu i łagodnym Ojcu Nowego Testamentu, nie uznając jednocześnie Starego Testamentu jako części Pisma Świętego? Pytanie nie brzmi jednak, czy dobry Bóg mógłby świadomie i z własnej woli kreować cierpienie (lub pozwalać na nie). Pytanie brzmi: w jaki sposób kreowane (lub dopuszczane) przez Boga cierpienie obrazuje ostatecznie Jego nieskończoną dobroć?
Sozo, krzyż i kompleksowość zbawienia
Tryumfalnie ogłasza się, że na krzyżu Jezus Chrystus poniósł nasze choroby, zatem zbawienie obejmuje nieustanny dostęp do fizycznego uzdrowienia wszelkiej dolegliwości ciała. Na dowód powyższego wskazuje się niekiedy greckie słowo sozo, które – obok zbawienia (np. Mat 10,22, 1 Pt 4,18) i wybawienia (np. Jud 1,5) – oznacza również fizyczne uzdrowienie (np. Mt 9,22, Mar 10,52). Argument ten jest w sposób oczywisty błędny i zaskakująco naiwny. Mnogość znaczeń określonego słowa nie pozwala przecież na przyjęcie, że w konkretnym fragmencie mamy do czynienia z użyciem słowa w każdym możliwym znaczeniu. Dopiero kontekst językowy i sytuacyjny, a tym samym staranna egzegeza natchnionego tekstu, pozwalają na wydobycie z danego słowa właściwego, zamierzonego znaczenia. Wyobraźmy sobie, że studentowi przebywającemu w Polsce na wymianie studenckiej przydarzył się w akademiku problem z drzwiami. Podczas rozmowy z dozorcą słyszy prostą poradę: kup sobie nowy zamek i po sprawie! Jako że nie zna słowa zamek, sięga po słownik, aby zapoznać się z jego znaczeniem. Chwilę później wraca do dozorcy, wołając ze wzburzeniem: dobrze, mogę kupić zamek do spodni, zamek do drzwi i zamek do broni palnej, ale ze średniowieczną budowlą obronną nieco przesadziłeś! Cóż, student popełnił elementarny błąd, zamiast wybrać znaczenie właściwe dla sytuacyjnego kontekstu, zastosował jednocześnie wszystkie znaczenia. Coś co wydaje się być absurdalnym błędem w ramach przedstawionej historyjki, stało się w wielu chrześcijańskich środowiskach nowym objawieniem wszechstronnego wymiaru zbawienia. Abstrahując od powyższego, jeśli “choroby nasze poniósł” (Mt 8,17) oznacza, że nie musimy chorować, to czy “zniszczył śmierć” (2 Tym 1,10) oznacza, że nie musimy umierać? Skoro z racji przyjęcia przez ukrzyżowanego Chrystusa wszystkich konsekwencji grzechu, mogę wziąć przez wiarę pełne uzdrowienie chorującego ciała, to czy mogę wziąć również ziemię, która nie rodzi “cierni i ostów” oraz pracę, której nie towarzyszy “pot”? Czy mogę sięgnąć przez wiarę po znajomość wszystkich języków świata, skoro ich pomieszanie było bezpośrednią konsekwencją grzechu? Wreszcie, czy mogę zostać zachowanym od przekleństwa “obrócenia się w proch”? Czy zbawienie udzielone przez Jezusa Chrystusa wierzącym nie jest zatem kompleksowe, skoro nie musi obejmować teraźniejszej eliminacji chorób i innych konsekwencji upadku ludzkości? Oczywiście, że jest. Czym jest nadzieja zmartwychwstania ciał, jeśli nie wielką nowiną o kompleksowości zbawienia? Czym obietnica “nastania doskonałości”, jeśli nie zapowiedzią ostatecznego zniwelowania wszelkich skutków grzechu? Zbawienie obejmuje totalne, wszechstronne odrodzenie rodzaju ludzkiego. Jednak nie teraz i nie tutaj.
Jeśli “miłość Ojca” definiować należy powszechną wolą uzdrawiania wszystkich ludzi od kontuzji barków, bolących kolan i stawów, to jak zrozumieć wojnę domową w Syrii, Boko Haram, Państwo Islamskie, japońskie tsunami, huragany na Pacyfiku, niezliczone wypadki samochodowe i okrutne przestępstwa? Czy “miłość Ojca” zablokowała się na dolegliwościach (mniejszych lub większych), nie mogąc uchronić ludzi od innych straszliwych tragedii? Czy jego “dłoń jest zbyt krótka, a słuch zbyt przytępiony”? Zbyt często ogłaszamy uzdrowienie chorującego ciała, zabijając jednocześnie zdrowy rozsądek.
Majstrowanie przy sumieniu i nadziei wierzących
To co piszę nie jest zapewne mega-czadowe, inspirujące i pozytywne, jednak mój “pozytywizm” kończy się tam, gdzie zaczyna się krzywda wierzących, majstrowanie przy ich sumieniu i nadziei. A zaczyna się właśnie m.in. pod nieostrożnym skalpelem ewangelii fizycznego uzdrowienia. Oczywistym jest, że efekty jej zwiastowania nie są symetryczne względem oczekiwań, zatem zwolennicy muszą podejmować próbę wyjaśnienia nieoczekiwanej nieskuteczności. I tak, Durai Joe wskazuje następujące potencjalne przyczyny braku manifestacji doskonałego zdrowia: brak wiary, spoglądanie na to co widzialne, strach, spoglądanie raczej na lekarza niż na Kalwarię, niewyznany grzech, powracające demony, niewłaściwa mowa o usługującym, brak napełnienia Duchem Świętym, pycha, odstępstwo oraz przebywanie w społeczności, która nie wierzy w uzdrowienie. Innymi słowy, jeśli nie zostałeś jeszcze uzdrowiony, to znaczy, że w jakimś obszarze życia jesteś nie w porządku względem Boga. Zadziwiające. Do bogobojnego Joba w XXI wieku znów przychodzi przyjaciel Bildad, mówiąc: jeśli będziesz czysty i prawy, wtedy na pewno ocknie się On ku twemu dobru i przywróci ci godne mieszkanie (8,6). Bóg uważał Joba za nienagannego, prawego, bogobojnego i stroniącego od złego (1,8), Bildad natomiast za nieczystego i nieprawego. Zdumiewające jak wiele dewastującego sumienie i niszczącego wiarę potencjału kryje się w niepozornym “jeśli będziesz czysty i prawy”… Trudno zliczyć pobitych chrześcijan wyszukujących w sobie i w swoich przodkach rzekome grzechy w celu dopokutowania. Ilu cierpiących herosów wiary, obwiniających się o jej brak i nijak niepotrafiących jej wskrzesić! Czy można być obojętnym wobec nauczania, które zamiast na zielone łąki Bożej przychylności prowadzi cierpiące owce na pustynie wątpliwości? Za prawdziwy cud ewangelii fizycznego uzdrowienia uznać należy, że wielu jej wyznawców potrafi wierzyć w tak rażąco niespójną teorię jak ta, że z jednej strony ojcowska miłość nie pozwala Bogu na zsyłanie chorób w celu wychowywania swoich dzieci, ale – z drugiej – pozwala Mu na konsekwentne wstrzymanie uzdrowienia z powodu ich uchybień (często ze skutkiem śmiertelnym!). Z jednej strony twierdzi się, iż absurdem jest myśleć, aby istniały jakiekolwiek przyczyny niwelujące ojcowskie pragnienie powszechnego uzdrawiania, a z drugiej strony tworzy się listę rzeczy, które je powstrzymują. Co gorsza, ewangelia fizycznego uzdrowienia próbując powiększyć zasięg Bożej łaski, pomniejsza ją. Zamiast kłaść akcent na to, kim Bóg stał się dla nas i w tym upatrywać nadziei Jego działania, podkreśla kim my musimy stać się dla Boga, aby zaczął dla nas działać. Więcej wiary, więcej pokuty, więcej pokory, więcej odwagi (któż by pomyślał, że wskrzesimy w ramach chrześcijaństwa ideę nadczłowieka Nietzschego?) – wszystko to umiejscawia źródło uzdrowienia raczej w ludzkim wysiłku, niż w suwerennym akcie Bożej łaski. Wygląda na to, że ewangelia fizycznego uzdrowienia, ubrana w szaty nieograniczonej Bożej miłości, występuje de facto przeciwko usprawiedliwiającej Ewangelii Jezusa Chrystusa. Bo jak wyjaśnić inaczej duszpasterskie “musisz bardziej uwierzyć”, wobec kogoś, kto wierzy najmocniej jak potrafi?
Todd White, jeśli dobrze zinterpretowałem jego odpowiedź na pytanie o przyczyny pojawiającej się nieskuteczności modlitwy o uzdrowienie, twierdzi natomiast, iż znaczenie ma wyłącznie ten deficyt wiary, który znajduje się w modlącym się o uzdrowienie, zatem to jemu należy przypisać odpowiedzialność za brak uzdrowienia. Cóż, trudno byłoby mi wierzyć w miłość bogatego ojca, który wiedząc o moim cierpieniu i z całych sił pragnąc mi pomóc, wysłał lekarstwo przez jednego z pośledniejszych pracowników, na dodatek samochodem, w którym w połowie drogi skończyło się paliwo. Jeżeli skuteczna manifestacja “ojcowskiej miłości Boga” poprzez fizyczne uzdrowienie, uzależniona jest od poziomu wiary mojego współbrata, to należy przyznać, że Bóg nadzwyczajnie skomplikował sobie sytuację, a o wszechmocy, sprawiedliwości i tym podobnych pojęciach najlepiej mówić szeptem albo wcale.
Moje veto wobec uzdrowieńczego entuzjazmu
Czasami słyszę jak ewangelikalni chrześcijanie twierdzą wobec powyższych zastrzeżeń: ale przecież ludzie zaczęli interesować się nareszcie tym co mamy do powiedzenia – to takie ewangelizacyjne! Cóż, 3 miliony osób w tym kraju korzysta z usług wróżek, rzućmy na plakaty służbę proroczą i skuteczne przepowiadanie przyszłości, a istnieje szansa, że wkrótce będzie trzeba zburzyć kilka ścianek, aby powiększyć salkę nabożeństw. Od kościoła kształtowanego przez potrzeby współczesnych ludzi, bardziej interesują mnie ludzie kształtowani przez prawdy historycznego Kościoła. Co z tego, że coraz więcej ludzi uważa się za chrześcijan, skoro chrześcijaństwo staje się coraz mniej ludzkie? Teologia zdrowia, źle rozumianego powodzenia i sukcesu sprawia, że unosimy się ponad ludzkim cierpieniem na latającym dywanie nieprawdziwych obietnic, niczym piloci bombowców zrzucając na nieszczęśników wiązanki haseł, sloganów i – zapobiegawczo – polis ubezpieczeniowych od braku uzdrowienia. Dlaczego dziwimy się, że świat nie traktuje nas poważnie, skoro w momencie, w którym ogłaszamy, że cierpienie wśród wierzących jest anomalią, wyłącznie nieliczne grupy społeczne cierpią na świecie tak dotkliwie jak właśnie chrześcijanie?
Konkludując, będąc za czymś, siłą rzeczy jest się przeciwko czemuś. Jestem za teologią, która odzwierciedla wszechstronność chrystusowego zbawienia, ale wyłącznie przy uwzględnieniu Bożego harmonogramu urzeczywistniania owej wszechstronności. Jestem za ogłaszaniem Bożej miłości, ale wyłącznie w sposób uwzględniający przyczyny, dla których stworzył wszechświat i pozwolił(!) na upadek ludzkości. Jestem za wiarą, ale wyłącznie wiarą właściwie ukierunkowaną, rozumiejącą naturę Bożych obietnic i przejściowy stan pomiędzy “już” i “jeszcze nie”. Jestem za radosnym przeżywaniem manifestacji Bożej mocy, ale wyłącznie w taki sposób, w jaki Bóg pragnie ujawnić ją w konkretnym momencie historii.
Oto moje veto. Nie zgadzam się uzdrowieńczy entuzjazm, na promowanie fałszywej tezy o powszechnej dostępności uzdrowienia tu i teraz. Na koktajlową interpretację Pisma Świętego (coś z Mojżeszowych, coś z Izajasza, coś z Ewangelii – wymieszać). Na przesuwanie w centrum duchowej aktywności konferencyjnych pielgrzymek w poszukiwaniu cudów, na definiowanie wiary poprzez nadzwyczajne wydarzenia. Na ignorowanie nieusuwalnego stanu przejściowego pomiędzy ofiarą Chrystusa a pełnym urzeczywistnieniem jej skutków w wieczności. Nie zgadzam się na krzywdzenie cierpiących wierzących, kreowanie fałszywej nadziei i pomnażanie wątpliwości. Nie zgadzam się na tworzenie alternatywnej rzeczywistości nieweryfikowalnych “cudów”, budowanie iluzorycznego świata mocy z poszarpanych strzępków ludzkich doświadczeń. Nie zgadzam się na półprawdy, bo bywają groźniejsze od najbardziej ordynarnych kłamstw.
Celem niniejszego artykułu nie jest niszczenie ludzi, którzy wierzą w ewangelię fizycznego uzdrowienia, celem jest niszczenie iluzji, która niszczy tych, którzy w nią wierzą. Dla porządku dodam, iż nie twierdzę, że cuda i uzdrowienia zupełnie zanikły. Wręcz przeciwnie, są zbyt cenne, by stawiać je wśród licznych falsyfikatów na kruchym podeście błędnej teologii.
Kończąc, pozwolę sobie zacytować trafną wypowiedź Leszka Kołakowskiego: Są racje, dla których potrzebujemy chrześcijaństwa, ale nie byle jakiego. (…) Ludzie potrzebują chrześcijaństwa, które pomoże im wyjść poza bezpośrednie naciski życia, które ukaże im nieuniknione granice losu ludzkiego i uzdolni do zgody na nie, chrześcijaństwa, które uczy ich tej oto prostej prawdy, że jest nie tylko jutro, ale także pojutrze i że różnica między sukcesem a porażką rzadko jest wyraźna.