Fundacja Estera, rasizm i Boża rodzina
W trakcie kończącej się kampanii wyborczej, do mediów przebił się zazwyczaj rzadko poruszany temat prześladowanych chrześcijan w Syrii. Sprawę z powodzeniem nagłośniła Fundacja Estera – organizacja, która zebrała fundusze na sfinansowanie ucieczki 1500 Syryjczyków i ich pobytu w naszym kraju. Jak można się domyślić, akcja odbiła się szerokim echem w mediach tradycyjnych i społecznościowych.
Wokół inicjatywy – poparcie i krytyka
Z niekłamaną radością obserwuję, jak do wyrażającego poparcie dla działań Fundacji wydarzenia na Facebooku dołącza się coraz więcej i więcej osób. Pośród nich znajdują się liczni protestanci, katolicy a nawet niewierzący; wszystkim im winien jestem ciepłe słowo podziękowania i szacunku. To naprawdę wspaniałe, że w naszym kraju znajduje się tak wielu ludzi, którzy gotowi są życzliwie powitać uciekających przed rzezią uchodźców – prześladowanych tylko dlatego, że wierzą w Chrystusa.
Co więcej, kilka dni temu rząd polski z panią premier Ewą Kopacz na czele wyraził zgodę na przyjęcie przez Fundację pierwszych 60 rodzin syryjskich chrześcijan. A przecież “Kto by przyjął jedno z takich dziatek w imieniu Moim, Mnie przyjmuje, a ktokolwiek by Mnie przyjął, nie Mnie przyjmuje, lecz Tego, który Mnie posłał” (Ewangelia Mateusza 9, 37). Tak – już niedługo nasz kraj nawiedzi sam Chrystus skryty pod postacią sterroryzowanych przez Państwo Islamskie dzieci.
Niestety, popularność jaką udało się zdobyć organizatorom akcji, została okupiona także falą krytyki padającej – o dziwo – z obu krańcowych stron opinii publicznej. Z tej prawej (na szczęście nielicznej) słyszeliśmy o spisku, który ma za zadanie sprowadzić do Polski… bojowników ISIS. Zamaskowanych pod postacią rodziców z dziećmi, rzecz jasna. Słyszeliśmy też o zgubnych skutkach mieszania się grup etnicznych, czyli “etnosów” oraz o konieczności pomyślenia najpierw o polskich repatriantach z dalekich ziem Kazachstanu i Syberii.
Dużo bardziej zmasowana krytyka padała jednak z lewej strony. Jej podstawowym założeniem było prowokujące pytanie: “A dlaczego tylko chrześcijan? Dlaczego dyskryminujemy uchodźców ze względu na wyznanie? Dlaczego nie sprowadzimy również muzułmanów?”. W wyrażaniu tego rodzaju argumentacji prym wiodły Gazeta Wyborcza i Radio Tok FM, w którym gromy ciskał redaktor Jacek Żakowski, strasząc “pogłębianiem się państwa religijnego”. “Niedługo będzie można segregować pacjentów w szpitalach: chrześcijan operujemy teraz, a niechrześcijan dopiero w przyszłym roku. Rząd przestraszył się, co się stanie, jeśli przyjadą do polski muzułmanie. Uległ rasistowskiej presji” – pomstował pan redaktor, uderzając w ulubione tony środowisk lewicy.
Rzecz jasna, osoby prywatne mają prawo sprowadzać za swoje pieniądze kogo tylko chcą – i jest to rzecz zbyt oczywista, by się o niej rozpisywać. Nie ma też sensu poświęcać zbyt wiele uwagi myleniu czynnej działalności Państwa Polskiego z aktywnością Fundacji Estera – ot, świadczy to jedynie o etatystycznej mentalności tych, którym wydaje się, że “Extra statum nulla salus” – poza państwem nie ma zbawienia, a jakakolwiek dobra inicjatywa musi być albo przeprowadzona przez (świeckie, rzecz jasna) państwo, albo przez nie moderowana. Uważam jednak, że rzeczywisty problem leży jednak gdzie indziej – krytycy Fundacji Estera zabierają głos, ponieważ są przekonani że rozróżnienie między chrześcijanami a muzułmanami jest niesprawiedliwe, że oto na naszych oczach zmartwychwstaje rasizm; wartościowanie ludzi na podstawie cech, na które nie mają wpływu. Przecież to właśnie mówi redaktor Żakowski; w tym właśnie tonie utrzymanych jest też bardzo wiele innych nieprzychylnych komentarzy. Rzeczywiście, gdyby sens tej inicjatywy dało się streścić w haśle “RATUJMY BIAŁĄ RASĘ”, mógłbym zrozumieć racje krytyków. Jednak, czy rzeczywiście mamy do czynienia z nieuprawnioną dyskryminacją?
Oto problem, którym chciałbym się zająć; zamiast podkreślania że Fundacja Estera może działać w imieniu dowolnych osób, wolę spróbować wytłumaczyć moim nieprzekonanym czytelnikom, dlaczego wybrała właśnie chrześcijan.
Duchowa rodzina, czyli o jedności wyznawców Chrystusa
Być może używający hasła “rasizm” krytycy mają przed oczami polską rzeczywistość, w której wiara zazwyczaj stanowi niewiele więcej niż rodzinny lub kulturowy spadek, właściwość wyssaną z mlekiem matki i przypieczętowaną chrztem. Tak wielu ateistów szermuje przecież argumentem, że gdyby ich oponenci urodzili się na Bliskim Wschodzie, z całą pewnością zanosiliby modły nie do Chrystusa a do Allacha. Innymi słowy, niewierzącym chrześcijaństwo rzeczywiście kojarzy się z czymś przekazywanym niemalże na tej samej zasadzie, co kolor skóry albo sposób ubierania się. Patrząc na mapę geograficznego występowania grup etnicznych – widzą stojącą obok mapę ukazującą rozłożenie światowych religii. A skoro tak – dlaczego mielibyśmy używać tak błahej i niezależnej od ludzkiej woli kategorii w celu rozróżniania imigrantów?
W tym sposobie rozumowania tkwi jednak pewien szkopuł. Ateistyczna Zasada Dziedziczenia Religii nie tłumaczy bowiem powodu, dla którego większość z nich… jest ateistami. Przecież otrzymali podstawy katolickiego wychowania, pewnie chodzili na lekcje religii, większość przyjęła bierzmowanie. Powinni być wierzący. Oczywiście, każdy ateista odpowie tutaj, że po prostu w pewnym momencie życia zaczęli krytycznie myśleć i to dało początek ich porzuceniu chrześcijańskich wierzeń. W porządku, jednak chciałbym zapytać; czy przywilej wykształcenia w sobie krytycznego myślenia na pewnym etapie rozwoju jest domeną wyłącznie niektórych, i to bez wyjątku ateistów? Z całą pewnością nie. Osoby z tego rodzaju krytycznym (choć lepiej brzmiałoby tutaj “refleksyjnym”) podejściem znajdziemy po obu stronach barykady, tak samo jak po obu stronach znajdziemy ludzi nie snujących poważnych egzystencjalnych dociekań (inną sprawą jest natomiast, czy bezrefleksyjny chrześcijanin to jeszcze naśladowca Chrystusa – ale to temat na inny wpis). Potrzeba naprawdę zamkniętych oczu, by tego nie dostrzegać. Jakim więc sposobem tak wielu ludzi obydwu rodzajów wciąż zachowuje wiarę w starszym wieku, a niektórzy nawet odnajdują ją na nowo? Odpowiedź jest prosta; POGODZILI oni racje rozumu z wiarą. Refleksja, natchniona przez Ducha Świętego, zaprowadziła ich ku docenieniu Tego, w którego wcześniej wierzyli niedojrzale. Hipoteza o “religijnym wirusie” przekazywanym z pokolenia na pokolenie na kształt czysto kulturowej, niezakorzenionej w rozumnej świadomości informacji fundamentalnie zawodzi; choć rzeczywiście akurat w Polsce może czasem wydawać się wiarygodna wskutek często powierzchownego charakteru polskiego katolicyzmu.
W Syrii jest jednak inaczej – tamtejsi chrześcijanie mając do wyboru śmierć albo przejście na islam, z całą pewnością nie są ludźmi, dla których Chrystus jest niewiele znaczącym hasełkiem. Oni rzeczywiście “Zwyciężyli [diabła] przez krew Baranka i przez słowo świadectwa swojego, i nie umiłowali życia swojego tak, by raczej je obrać niż śmierć” (Objawienie Jana 12, 11). Fundamentalną różnicą między nimi a ich muzułmańskimi bliźnimi jest właśnie stosunek do Chrystusa. Dla wszystkich chrześcijan to kwestia zasadnicza, ponieważ – uwaga – ci którzy wierzą w Niego jako Pana i Boga, są jedną wielką rodziną; wspólnotą Ciała i Krwi. Nie chodzi o przekonanie, że ktoś jest tu od kogoś bardziej wartościowy, ale tylko bliższy. Nie zawsze jesteśmy przekonani, że członkowie naszej rodziny są najwspanialszymi ludźmi na ziemi (czasem nawet dobrze wiemy, że tak nie jest), ale w razie problemów, to z nimi trzymamy się razem. Tak samo, kwestie “etnosu” czy języka nie mają tu nic do rzeczy; “W odnowieniu tym nie ma Greka ani Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, cudzoziemca, Scyty, niewolnika, wolnego, lecz Chrystus jest wszystkim we wszystkich” (List do Kolosan 3, 11). A kto, mając w zagrożonym wojną kraju swojego brata lub siostrę, nie wyłożyłby pieniędzy na stół, by sprowadzić ich w bezpieczne miejsce? Kto nie chciałby w pierwszej kolejności ratować swojego rodzeństwa spośród tłumu cierpiących? Czy w ten sposób wyrządza niesprawiedliwość pozostałym ludziom? Czy mąż kochający swoją żonę ponad wszystkie inne kobiety dyskryminuje je? Taki porządek rzeczy nie tylko nie jest rasizmem (chyba że miłość do najbliższych nim jest, ale do mówienia takich szaleństw jak dotąd nikt się nie posunął), ale zwyczajną miłością. Widzimy zatem, że analogia poczyniona przez redaktora Żakowskiego jest całkowicie nieuprawniona; wiara w Chrystusa nie jest bowiem kwestią dziedziczenia, ale łaski objawiającej się w świadomym wyborze. I podczas gdy jedni zarzucają Kościołowi rasizm, a drudzy wprost przeciwnie – jego brak – on robi coś, czego nie rozumie żaden z krytyków; po prostu kochając Boga, kocha także Jego dzieci.
Na koniec pozostaje nam tylko zadać pytanie; dlaczego podobnych akcji nie prowadzą eksperci-malkontenci? Dlaczego internetowi i medialni komentatorzy poprzestają na pouczaniu, komu powinna pomagać Fundacja Estera albo kogo powinno przyjmować Państwo Polskie? Przecież w ten sposób nie przybliżają się ani o krok do zdobycia środków na utrzymanie imigrantów, których oni chcieliby w Polsce widzieć, a jedynie przeszkadzają tym, którzy takich sprowadzają. A, wbrew temu co się mówi, spór wokół Fundacji Estera przecież nie toczy się o to czy sprowadzić wyznawców Chrystusa czy Allacha, ale o to czy warto zgodzić się na możliwość pomocy tym pierwszym. Oto przewaga chrześcijańskiego “pomóc choć niektórym” nad egalitarnym “dobrze życzyć wszystkim”. W znakomitych “Listach Starego Diabła do Młodego” C. S. Lewisa stary kusiciel Krętacz pisze do swojego demonicznego podopiecznego “Niezwykle ważną rzeczą jest skierować jego [człowieka] złośliwość ku jego codziennie spotykanym sąsiadom, natomiast uczynność wypchnąć het, ku odległym krańcom, ku ludziom których nie zna. W ten sposób złośliwość staje się sprawą całkowicie realną, zaś uczynność w znacznej mierze urojoną” (List 6). Oto doskonałe podsumowanie sytuacji, w której powoływanie się na potrzebujących muzułmanów w krajach Bliskiego Wschodu służy jedynie do podważania pomocy udzielanej potrzebującym chrześcijanom.
Wspaniała inicjatywa Fundacji Estera dowodzi zatem nie tego, że wiara w Chrystusa dzieli ludzi, którzy bez niej byliby wspólnotą – ale właśnie tego, że łączy tych, którzy bez niej byliby sobie obcy.