Wielka Sobota jest inna niż poprzedzający ją dzień. Przeminął już zgiełk rozgorączkowanego tłumu, do przeszłości należą straszne wydarzenia towarzyszące śmierci tajemniczego Nazarejczyka. Dramat jednak trwa nadal – tym razem jednak w głębokiej ciszy dnia sabatu.

Tego to dnia słońce wschodzi nad światem nie by oświetlić jego nadzieje, ale milczący tragizm porażki. Gdzieś w górnej izbie chowają się Apostołowie, usilnie pragnąc zapewne, by oprawcy Jezusa nie przypomnieli sobie o istnieniu Jego uczniów. Żołnierze rzymscy witają poranek po niczym niezmąconej pierwszej nocy warty nad grobem skazanego. Poncjusz Piłat rozpoczyna nowy dzień z kolejnymi, tym razem już mniej absorbującymi obowiązkami. Arcykapłani w końcu budzą się wyspani i usatysfakcjonowani – a choć rozdarta zasłona Świątyni wymaga naprawy, niewielka to cena za pozbycie się największego wroga, czyż nie? Dwóch (eks)uczniów Nazareńczyka umawia się dziś na jutrzejsze opuszczenie Jerozolimy i podróż do Emaus. W myślach całkowicie upokorzonego Piotra znowu staje rybacka łódź i pozbawiona znaczenia przyszłość – smutny epilog spędzony na Jeziorze Galilejskim. Kobiety – najwierniejsze towarzyszki Mistrza – odpoczywają zgodnie z przykazaniem, myśląc już o jutrzejszej ostatniej wizycie w grobie Pana. Lecz ciężko o bardziej nieznośny odpoczynek niż ten, który jest spoczynkiem uśmierconych marzeń. Apatią unicestwionych nadziei. Czym różni się bowiem ten sabat od wiecznego spoczynku w krainie umarłych, skoro Ten w którym ogniskowały się wszystkie oczekiwania i pragnienia, zabrał je teraz razem z sobą do ciemności grobu? Tak – ciało Mesjasza, nieodwołalnie uśmiercone, spoczywa pochowane. Ta historia jest skończona a cisza Wielkiej Soboty dowodzi tego jeszcze bardziej wymownie niż zgiełk Wielkiego Piątku.

Myśląc o tamtym dniu, mam wrażenie że podobny dramat powtarza się za każdym razem, gdy widzimy jak na tym świecie ginie dobro. Dobro rozlane przez głupotę i niefrasobliwość lub może ślepy, okrutny traf. Nieodwracalnie stłuczone niczym bezcenny kryształ. Umiera, brocząc krwią i na naszych oczach oddaje ducha. W żaden sposób nie wydaje się trwalsze od zła; wprost przeciwnie, to ono ginie a jego przeciwnicy triumfują. Myślę o kościołach na Bliskim Wschodzie, które puszczono z dymem. Myślę o tamtejszych chrześcijanach, którzy jeden po drugim oddają życie uśmiercani przez islamistów. Statystyki stoją po stronie oprawców; nie ulega wątpliwości, jak wielkie (śmiertelne?) ciosy spadają na prześladowane chrześcijaństwo i jak z każdym zgładzonym istnieniem zmniejszają się szanse na sukces Ewangelii w tamtym rejonie. Myślę jednak także o Europie – w której Ewangelię już dawno opasano pogrzebową szarfą, a nad jej trumną mowy wygłaszają kolejni prorocy laicyzmu. “Bóg umarł!” – echo tego wołania rozbrzmiewa coraz mocniej i wyraźniej, docierając do kolejnych miejsc i zakamarków świata, niosąc niemożliwą do zignorowania śmierć wiary. Myślę o kościołach, w których dawno umarł ogień niegdysiejszej pobożności a rozpalone do czerwoności kazania ustąpiły miejsca cukierkowej, pogodzonej ze światem pogadance. Myślę wreszcie o konkretnych ludziach – o znanych mi osobach, które dziś zdają się nie mieć nic wspólnego z Chrystusem – tym samym, którego kiedyś tak żarliwie wyznawały. O wielkich mężach Bożych, których ciała spoczywają w grobach a dziś byliby jeszcze bardziej potrzebni Kościołowi i światu niż w czasach, w których żyli. Wspominam w końcu wszystkie pogrzebane szanse, okazje, możliwości. Wszystkie błogosławieństwa i dary, które samemu zaprzepaściłem lub których utraty byłem świadkiem. Prawdziwie – jeśli prawdą jest, że dobro może umrzeć, to ten świat jest cmentarzyskiem. A my żyjemy w trakcie Wielkiej Soboty.

Jest jednak jedna rzecz, o której nie wiedzieli osamotnieni towarzysze Jezusa. To nie był koniec tej historii. Śmierć bowiem może skraść każde dobro z rąk świata – ale ani jednego z dłoni Boga. Może ogołocić z niego teraźniejszą chwilę – ale nie kontroluje przyszłości. Może szaleć i wyzwolić całą swoją moc w piątek oraz pilnie strzec swojego triumfu w sobotę – ale niedziela przyniesie jej koniec. Zło może wtrącić Chrystusa do lochu śmierci – ale cóż uczyni, gdy połamie On zasuwy lochu? Cisza ogarniająca Wielką Sobotę jest porażką tylko pozornie – nie widzimy bowiem tego, co dzieje się za kulisami sceny zwanej światem. U Boga ciemność nigdy nie ma ostatniego słowa, lecz zawsze stanowi tylko ciszę przed burzą Cudu. Przed burzą Zmartwychwstania.

  • 35 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Filip Łapiński - finiszujący student psychologii i socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. Członek zboru stołecznego Kościoła Zielonoświątkowego w Warszawie. Blisko 12-letnia podróż na drogach wiary w Chrystusa jest największą przygodą jego życia. Uwielbia czytać i próbuje pisać. Pracuje jako sekretarz redakcji naukowego czasopisma.