Dzień trzeci, album dwunasty, ocena… średnia(?)
No cóż, naprawdę myślałem, że zdążę coś spłodzić jeszcze przed premierą krążka Lead Us Back: Songs of Worship – otóż, nic z tego. Nadszedł 3. marca a z nim nowy album rock-countrowego zespołu z Georgii – i oczywiście to żadni Gruzini, a Third Day w ich własnych osobach 😀
Czas leci nieubłaganie, a moje nadzieje na opisanie albumu od razu po jego wypuszczeniu okazały się płonne. Tak więc z tygodniowym opóźnieniem biorę się za zadanie, które wydawało się być nieprzyjemnym od razu po pierwszym przesłuchaniu krążka. Szczególnie jeśli ma się negatywnie ocenić zespół darzony wyjątkowo dużą estymą. Zamiast wstępu na siłę wręcz ciśnie mi się na klawiaturę cytat niewątpliwie jednego z największych polskich autorytetów w dziedzinie szeroko pojętej sztuki, inżyniera Mamonia: “Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No… To… Poprzez… No reminiscencję…” Ta nieśmiertelna sentencja w pewnym stopniu opisuje to, co odzywa się we mnie podczas przesłuchiwania Lead Us Back: Songs of Worship. Jednym słowem przyzwyczaiłem się do tradycyjnego brzmienia zespołu i konstrukcji ich utworów, które, mimo prostoty często uderzały pomysłowością. Co zatem się zmieniło, że zaczynam niezbyt entuzjastycznie? Cóż, Third Day tworzący ‘zwykły’ worship, zwłaszcza w stylu w którym gra coraz więcej zespołów wywołuje u mnie poczucie niedosytu, podczas gdy od tej kapeli życzyłbym sobie kompozycji wyróżniających się znacznie ponad przeciętną.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby nie pozostawić suchej nitki na ekipie Maca Powella. Utworów słucha się ok, wszystko się zgrywa pod względem instrumentalnym itd. I można wyłapać kilka utworów, które podnoszą w moich oczach całościową ocenę. Zatem zgodnie z tytułem dajmy się zaprowadzić z powrotem. Na początek.
Utwór Spirit otwiera album, i będąc pieśnią typowo uwielbieniową niejako zapowiada nastrój towarzyszący całości nagrania. Jednym z wyjątków jest następujący zaraz po nim Soul On Fire przenoszący nas w klimat country, cały czas jednak pozostając przy głównej osi tematycznej albumu. Motyw powrotu, odnowy mocno przebija się przez teksty wskazując jednoznacznie na cel i tematykę płyty. Powtórne zakorzenienie w Słowie i miłości do Boga może wydawać się tematem mocno oklepanym, natomiast – może nadal jest aktualny? Lustro podpowiada mi, że raczej na pewno.
Mimo, że napisałem już cokolwiek wcześniej, nie mogę przejść obojętnie obok Our Deliverer. Postawa wyrażona w piosence, przepełniona radosnym oczekiwaniem na powrót Odkupiciela i ostateczne wybawienie rzuca niemałe wyzwanie nierzadko pogrążonemu w doczesności Stefanowi, zdecydowanie za rzadko rzucającemu tęskne Marana-tha w stronę nieba.
Worshipowy akcent wzmacnia obecność ikon;) gatunku jakimi są niewątpliwie Michael W. Smith oraz Natalie Grant w utworze In Jesus’ Name. Od razu jednak krótki tytułowy Lead Us Back przypomina tematykę albumu. Całość, co warto zauważyć, a co też nie zawsze zdarza się albumom uwielbieniowym – skupia się na osobie Boga, opisując ją w bogaty sposób (Maker, Victorious, Father Of Lights). Krótko pisząc – jest dużo i dobrze o Bogu, zatem źle być nie może:) Ok, kończę wywody, bo późno i boję się, że zacznę przynudzać.
A zatem: czy słusznie żałuję, że muzyka ekipy z Marietty ewoluuje w bardziej popularną stronę? W sumie tekst rekompensuje mi to w pewien sposób. A nawet jeżeli, to wersja ‘deluxe’ albumu prezentuje nam nagrania live brzmiące dużo bardziej ‘tradycyjnie’. Nie brakuje tam starszych hitów, w tym 10-letniego już i szczególnie ulubionego przeze mnie Mountain of God. Można więc spokojnie skosztować starego wina, z tym, że tak jak goście weselni w Kanie próbujemy go dopiero na koniec 🙂