Co jakiś czas powracam do tematu (nie)wiary. Może dlatego, że to właśnie ona wydaje się być bijącym sercem teologii? Refleksja wybrzmiewająca w tym tekście ograniczać się będzie właściwie do przypomnienia, iż wiara jest na tyle cenną wartością, że chrześcijanin powinien wędrować z nią wyłącznie w otoczeniu silnej eskorty niewiary.

Innymi słowy, wiara jest jak ostry nóż – to od przedmiotu, ku któremu ją skierujemy, zależy, czy stanie się pożytecznym instrumentem, czy też narzędziem samookaleczenia.

Często zdarza mi się zetknąć z takim wydaniem chrześcijańskiego entuzjazmu, który wszelki sceptycyzm wobec czegokolwiek pod nazwą “działanie Boże” określa mianem niewiary. Przyjęło się powszechnie, iż stawianie jakichkolwiek granic owemu działaniu Boga jest niczym innym niż maskowaną niewiarą, “limitowaniem Boga” lub “gaszeniem Ducha”. Gdy amerykański kaznodzieja woła, iż Polska będzie zbawiona, powinienem w to całym sercem wierzyć, w przeciwnym razie zasłużę na miano człowieka małej wiary, wstydliwe limitującego zasięg mocy wszechmocnego Boga. Gdy ktoś prorokuje z odwagą, iż wkrótce nastąpi przełom i rzeczywistość Bożego Królestwa usunie wszelkie choroby w lokalnym ciele Chrystusa, powinienem w to wierzyć – nie mogę okazać się przecież faryzejskim sceptykiem, który wątpi, iż Bóg mógłby dokonać tak wielkiego cudu. Nie powinienem swoim małym i nienaostrzonym ołówkiem zakreślać ram boskiego działania i mówić Wszechmocnemu, żeby uważał, bo jeśli uczyni kolejny krok, to potłucze moje wypolerowane poglądy. Niewiarę w zapowiadane “przełomy” przyjęło się identyfikować z cielesnością, brakiem Bożej obecności lub martwą, zadowoloną z siebie i nie oczekującą zmian religijnością. Uproszczenie to jest jednak tak daleko idące, że warto się nad nim pochylić.

Jezus Chrystus: “Nie wierzcie!”

Jezus Chrystus szukał wiary, zdumiewał się wiarą i wzywał do wiary, ale wszystko to nie przeszkodziło mu w apelowaniu o… niewiarę:

“Gdyby wam wtedy kto powiedział: Oto tu jest Chrystus albo tam, nie wierzcie. Powstaną bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i czynić będą wielkie znaki i cuda, aby, o ile można, zwieść i wybranych.” (Mat 24, 23-24).

Ostrzeżenie to dotyczy rzecz jasna konkretnej sytuacji i określonego kontekstu, jednak czy niewiary, do której nawoływał Chrystus nie nazwano by tu i ówdzie limitowaniem Boga? Powątpiewaniem w Jego wszechmocne możliwości? Zakreślaniem granic Nieograniczonemu? Przecież wszechmocny Bóg bez trudu mógłby zmaterializować na powrót osobę Jezusa Chrystusa w określonym czasie i przestrzeni, a cud ten z pewnością zdobyłby dla chrześcijaństwa tysiące nowych zwolenników, czyż nie? Ba, można odnaleźć w Piśmie Świętym wiele wersetów, które mówią o zstępowaniu Pana, Jego obecności i działaniu w świecie. Czy czymś niezwykle trudnym byłoby przekonać nas, iż tak właśnie manifestuje się Boża moc, tym bardziej wśród towarzyszących tej mocy znaków i cudów?

Sęk w tym, że nie każdy przejaw Bożej mocy zgodny jest z Jego objawioną wolą i porządkiem odwiecznego planu. Więcej, większość potencjalnie możliwych do wyobrażenia eksplozji boskiej mocy wydaje się być z tym planem głęboko niekompatybilna, bezlitośnie wykrzywiając wskazówki Bożego zegara. Odwieczne zamiary Boga, uzewnętrznione najpełniej w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, a także zinterpretowane w natchniony sposób przez apostołów, wyznaczają ściśle określone ramy Bożego działania w świecie, również w naszych czasach. Kiedy mówię zatem “nie wierzę”, nie czynię tak dlatego, że Bóg nie mógłby czegoś uczynić, ale dlatego, że dany przejaw boskiej mocy nie wydaje się być zgodny z objawionym przez Boga, wielopoziomowym i rozłożonym w czasie, planem odkupienia świata. “Nic niemożliwego dla was nie będzie” nie jest zapowiedzią absolutnej wszechmocy wierzących, ten sam Jezus powiedział przecież, że nie możemy uczynić nawet jednego włosa(!) białym lub czarnym (Mat 5,36). Chrystus nie był wyłącznie rodzajem inspirującego mówcy, obiecującego wierzącym przenoszenie wszystkoznaczących gór – był także realistą i znakomitym portrecistą niezmiennych ludzkich ograniczeń. Istnieje taki rodzaj zwątpienia, który nie dotyczy tego, czy Bóg może coś uczynić, ale tego, czy chce to uczynić. Zwątpienie to nie zawsze zawsze zabija, czasami ocala życie.

Wiara (nie)ograniczająca Boga

Przykładowo, gdy ktoś twierdzi, iż niewiara w hasło “Polska będzie zbawiona” jest przejawem niewiary w Bożą moc, Jego możliwości i miłość do Polaków, można z łatwością wykazać daleko idącą niespójność takiego rozumowania. Twierdzenie, iż Polska będzie zbawiona jawi się bowiem jako… ewidentne limitowanie Boga! Czyż nie mamy wystarczającej wiary, aby powiedzieć, że nie tylko Polska, ale i Europa będzie zbawiona…? Ba, że świat będzie zbawiony, a już najprościej, że zbawieni będą wszyscy? Taka deklaracja i tak byłaby jednak limitowaniem Boga, nie określiliśmy przecież punktu w czasie, narażając się na zarzut, iż powątpiewamy w dynamikę Bożego działania. Dlaczego by nie powiedzieć zatem, że wszyscy będą zbawieni w ciągu miesiąca? A może zawołać od razu w ogniu wizjonerskiej wiary, iż wszyscy będą zbawieni w ciągu dwóch dni?

Ograniczoność powyższego rozumowania jest aż nazbyt oczywista. Licytowanie się na zasięg obietnic dotyczących “wielkiego Bożego działania” zawsze kończy się złożeniem najwyższej oferty przez absurd. Galopująca wiara w coraz to okazalsze obietnice nadchodzących przełomów przypomina rozbieranie renesansowego pałacyku w celu zbudowania przydomowego garażu – niby rzeczywiście tworzymy jakąś widzialną konstrukcję przyszłości, jednocześnie rujnujemy jednak daleko piękniejszą wizję Bożego odkupienia świata. Wizję bardziej złożoną, bardziej skomplikowaną, bardziej wysublimowaną, rozłożoną w czasie, ale i zdecydowanie bardziej chwalebną. Wizję, która w swojej wszechstronności nie wstydzi się słabości i cierpienia, znajdując dla nich właściwy kontekst. Wizji, która nie zawraca kijem Wisły, próbując stworzyć oazę wieczności na pustyni czasu, ale która czas oswaja i ostatecznie w siebie wchłania. Wizji, która nie boi się zwyczajnego chrześcijańskiego życia i nie musi uciekać przed nim do schronów konferencyjnych uniesień.

Oddanie pięciozłotówki historycznej teologii za sto groszówek spektakularnych, konferencyjnych obietnic nie czyni nas sto razy bogatszymi, nawet jeśli mamy chwilowo dziewięćdziesiąt dziewięć monet więcej.

Mogę powiedzieć, że Bóg chce uzdrowić wszystkich ludzi w tym kościele oraz nazwać sceptyków “ludźmi małej wiary” – myślącymi po staremu obrońcami starego porządku lub religijnymi dinozaurami. Jednak w tym samym czasie sam “ograniczam Bożą moc”, dlaczego nie powiedziałem bowiem, że Bóg chce nie tylko uzdrowić, ale i wskrzesić do życia wszystkich umarłych na różnorakie choroby w ciągu ostatnich trzech lat członków kościoła? Czy takie zdarzenie nie byłoby większym przejawem Bożej mocy niż uzdrowienie wszystkich chorych? Czy taki cud nie byłby oczekiwanym czynieniem “większych rzeczy niż Jezus”, dynamicznym wejściem w ponadnaturalny wymiar życia wiecznego, sprowadzeniem nieba na ziemię, uchwyceniem realności Bożych obietnic i działaniem w ojcowskiej miłości Jezusa? Intuicyjnie czujemy jednak, że taka opcja nie wchodzi w grę. Dlaczego? Czyżbyśmy śmieli ograniczać Wszechmocnego?

Cóż, bądźmy na tyle odważni, by to przyznać – każdy z nas ma określoną wizję Bożego planu i Jego odwiecznych zamiarów, poza ramami której nie potrafimy dostrzec miejsca dla bezpośrednich Bożych interwencji w losy jednostek i narodów. Nasza gotowość do akceptacji tej lub innej obietnicy nadchodzących cudów zależy zatem od przyjętego modelu Bożego działania w historii świata. Czy właściwa interpretacja sposobu Bożego zaangażowania nie jest właściwie jednym z kluczowych czynników wpływających na żywotność, trwałość i jakość naszego chrześcijaństwa?

Nie wierzę w obietnice rychłego uzdrawiania wszystkich chorujących wierzących w naszych kościołach nie dlatego, że nie wierzę, iż Bóg mógłby to uczynić. Wierzę, że w swojej wszechmocy mógłby natychmiast unicestwić wszystkie komórki rakowe we wszechświecie, wymazać słowo “choroba” z ludzkich umysłów i obdarzyć staruszków zdrowiem skaczących na deskach nastolatków. Wierzę też, że nie byłoby to dla Niego ani odrobinę trudniejsze niż usunięcie kataru Iwony, oświecenie Tomka podczas egzaminu lub znalezienie pracy dla Roberta. Nie wierzę zatem z zupełnie innych powodów. Nie wierzę, gdyż taki przejaw boskiej mocy byłby głęboko niezgodny z uzewnętrznionym w Piśmie Świętym harmonogramem i przyjętym przez Boga modelem odkupienia świata. Usunięcie jednostkowej konsekwencji upadku ludzkości, przy jednoczesnym pozostawieniu wielu innych, nie tylko jawi się jako zbawienie połowiczne i pozorne, ale także rodzi niepokojące pytanie: dlaczego Bóg zwlekał z tak oczywistym działaniem łaski aż do naszych czasów?

Nie wierzę, że nowotwór zakończył życie milionów wierzących chrześcijan z powodu ich niewiedzy (nie natrafili w księgarni na właściwe bestsellery?), niewiary (za mało się starali o uzdrowieńczą wiarę?) oraz finalnej duchowej klęski w procesie sięgania po Boże obietnice.

Nie wierzę w taką wizję Boga, który chcąc uzdrowić wszystkie swoje dzieci (bo to ponoć oczywiste), odmawia tym mniej sobie radzącym z wiarą, zaufaniem i pozytywnym myśleniem. Wierzę natomiast, że gdy nowotwór niszczy ciało młodego, oddanego chrześcijanina, to mamy do czynienia nie tyle z kolejnym przejawem klęski Kościoła, co raczej z naturalnym porządkiem upadłego świata, w pełni kontrolowanym przez troskliwego i wszechmocnego Ojca. Skoro jeśli Pan zechce będziemy żyli (Jak 4,15), to nie choroba zabiera ludzi – Pan zabiera. Wtedy gdy chce i jak chce, zgodnie z właściwościami skażonej natury upadłego świata, w którym przyszło nam oczekiwać odkupienia naszego ciała. (Rzym 8,23)

Nie wierzę, aby Boże cele materializowały się wyłącznie w przestrzeni pozbawionej cierpienia, grzechu i zła – gdyby tak było, wszechświat nigdy by nie zaistniał.

Nie wierzę, że Polska będzie zbawiona. Nie dlatego, że nie wierzę, iż Bóg mógłby to uczynić. Wręcz przeciwnie – wierzę, że mógłby w ciągu jednej milisekundy zdusić rebelię zła, nawrócić wszystkich ludzi na świecie i zgiąć dumne kolana samego Lucyfera. Z jakichś jednak – niewątpliwie słusznych – powodów przez tysiące lat tego nie uczynił, czyż nie? Nie wierzę choćby dlatego, iż trudno o bardziej mglistą obietnicę. Co właściwie oznacza słowo “Polska”? Z pewnością nie chodzi o model zarządzania społeczeństwem, terytorium lub państwowe symbole, trudno bowiem wyobrazić sobie zbawioną demokrację, odkupione łąki pod Koszalinem lub nawróconą flagę. Cóż, jeśli chodzi o ludzi, sprawa nie wydaje się ani odrobinę łatwiejsza. Nie sposób bowiem zapytać: których ludzi? Czy tych którzy zamieszkiwali na terytorium Polski w momencie wypowiedzenia proroczej(?) obietnicy? A jeśli nie (z oczywistych przyczyn), to których? I dlaczego właśnie tych, a nie innych? Czy Portugalia, Armenia, Afganistan i Japonia też będą zbawione? Ponadto, dlaczego właściwie miałbym wierzyć, skoro nie mam ku temu żadnych przesłanek, ani tych biblijnych(!), ani chociażby zdroworozsądkowych? Czy jeśli jakiś wielki wizjoner i pasjonat łamania “religijnych ograniczeń” zawoła podczas kościelnego uwielbienia, iż Bóg jest tak wielki, że nawet piekło będzie zbawione, to też zawołam głośno “amen”, zachwycając się niespodziewanym ogromem Bożej miłości?

Nie wierzę, iż Bóg gra z diabłem w szachy, a ten kto będzie miał mniej pionków (naśladowców) u końca czasów przegra partię.

Nie wierzę, że życie wierzących powinno składać się z codziennych cudów, ponadnaturalnych wydarzeń i spektakularnych nawróceń. Nie wierzę w nieustanną powtarzalność cudownego wymiaru Dziejów Apostolskich, gdyż nie mam powodu, aby uważać go za uniwersalny i wszechstronnie wzorcowy. Nie wierzę nie dlatego, że Bóg nie mógłby dać nam takiego życia – gdyby chciał, jutro oglądałbym kapiące na mój dywan łzy nawracającego się Baracka Obamy. Nie wierzę choćby dlatego, że umysł – będący przecież Bożym darem – podpowiada, iż naturą cudu jest jego wyjątkowość, a nie powszechność. Nie wierzę ponieważ obraz Kościoła wyłaniający się z apostolskich listów nie tylko nie przypomina ogrodów cudownych wydarzeń, ale i w bardzo skonkretyzowany sposób łączy się z niezmiennymi ograniczeniami ludzkiego życia. Wierzę nie tylko w Boga przełomów, wierzę też w Boga cichego i spokojnego życia. Wierzę w nieuniknioną słabość człowieka wzmacnianego łaską, we wszechobecną kruchość widzialnej rzeczywistości i w rozpadający się namiot. Wierzę w dyktaturę czasu po tej stronie wieczności, w jego druzgocący i agresywny charakter, przezwyciężany dopiero w fizycznej śmierci i zjednoczeniu z Chrystusem. Wierzę w zakorzeniony w Bożym modelu odkupienia porządek znaków i cudów, które pojawiają się powszechnie wyłącznie w nielicznych momentach historii zbawienia, mając klarownie wskazany cel i ograniczony zasięg działania.

Nie wierzę, aby cuda czynione przez wierzących stanowiły sposób na naprawienie świata, tak jak nie wierzę, że za pomocą strażackiej pompy można wysuszyć ocean. Co stanowi zatem o wspaniałości Ewangelii? Jest jak nieoczekiwane światło pojawiające się w ciemnej piwnicy – choć nie odmładza starych sprzętów i nie uśmierca gryzoni, to jednak pozwala dostrzec wszystko w zbawiennie świeży sposób, przywraca nadzieję i, co ważniejsze, wskazuje okno, za którym rozciąga się inna, wymarzona, skąpana w słońcu rzeczywistość.

Gdy apostoł Jan pisał “nie każdemu duchowi wierzcie”, najwyraźniej dostrzegał istniejące ryzyko łatwowierności pomylonej z gotowością wiary i naiwności przypominającej do złudzenia świętą odwagę. Paradoksalnie, chrześcijanie powinni być znani nie tylko jako najbardziej wierzący, ale i najbardziej niewierzący ludzie w okolicy. Autentycznie otwarci na nieznaną wcześniej myśl, lecz i zbawiennie ostrożni co do jej bezkrytycznego przyjmowania. Musimy być gotowi do starannego filtrowania tonących w inflacji obietnic, rzucanych masowo z konferencyjnych scen, a także do powątpiewania w każdy idealistyczny plan naprawienia świata, o tyle szlachetny i porywający, co niespójny z objawionym przez Boga modelem odkupienia rzeczywistości. Błogosławiony niech będzie sceptycyzm, który nie zamyka umysłu otwierając serce.

Być może wiara polega przede wszystkim na umiejętności dostrzeżenia Bożego blasku w rzeczach zwyczajnych, codziennych i bynajmniej nie spektakularnych? Może różnica kryje się w oczach, które widzą to samo, ale widzą inaczej?

Dlaczego w ogóle warto o tym pisać? Gdyż w sercu człowieka istnieje tylko mała szczelina, w której może osiąść wiara – nie można wierzyć we wszystko. Gdy wierzy się w kruche półprawdy, zaczyna brakować miejsca na wiarę w ożywczą prawdę. A czy może być coś gorszego niż nasycenie szczerego i poszukującego serca wysuszającym kremem iluzorycznych obietnic?

Nie bójmy się nie wierzyć. Tylko w taki sposób ocalamy wiarę.

  • 71 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Szczęśliwy mąż i ojciec, prawnik, absolwent prawa na Uniwersytecie Śląskim oraz teologii w Wyższej Szkole Teologiczno-Społecznej w Warszawie. Zaangażowany w szereg inicjatyw chrześcijańskich. Redaktor Naczelny portalu nalezecdojezusa.pl oraz współtwórca portalu myslewiecwierze.pl. Interesuje się historią chrześcijaństwa w kontekstach społecznych i kulturowych, filozofią oraz apologetyką. Od kilku lat zachwycony Chrystusem jako Osobą, Ideą i Odpowiedzią.