„Prawda!” – między fundamentem a fundamentalizmem
Wygląda na to, że oto dotarliśmy do jubileuszowego, bo setnego wpisu na blogu. Moment ten wart jest z pewnością podsumowania, które przyjmie tym razem formę kolejnego tekstu. Dla tych, którzy zechcą, niech posłuży on jako apologia i swoiste postscriptum do ostatnich artykułów. Dla innych, jako próba wytłumaczenia tego, co uznaję obecnie za naprawdę ważne.
Nałogowy prawdo-sceptycyzm
Prawdziwe – jak często używamy tego słowa, reklamując internetowy wykład, zachwycając się konferencyjnym kazaniem lub polecając znajomym chrześcijańską książkę? Na okładkach trudno je dostrzec, kojarzy się bowiem ze ślepotą fundamentalizmu, nietolerancją dla inaczej myślących chrześcijan i ogólnie rzecz biorąc – brakiem miłości. Staliśmy się nałogowymi prawdo-sceptykami, lękając się najbardziej ze wszystkich plag właśnie posądzenia o wąsko-horyzontalną jednozbawczość własnych poglądów.
To właśnie dlatego na kolorowych plakatach współczesnej bestsellerystyki chrześcijańskiej królują słowa o zdecydowanie mniej roszczeniowym zabarwieniu: „poruszająca”, „przełomowa”, „rewolucyjna”, „zmieniająca życie”, „odkrywcza”, „inspirująca”, etc. To swoiste przesunięcie akcentu dobrze obrazuje nową mentalność, ukształtowaną przecież przez pragmatyczną i technologiczną kulturę – chcemy szybkiego przeskoku na inny level, ale niekoniecznie za pomocą męczącego umysł weryfikowania poszczególnych twierdzeń. Ma być wzruszająco, prosto, konkretnie i do serca – jak w 387 odcinku ulubionej telenoweli, w którym na jaw wyjdą kolejne poruszające fakty z życia głównej bohaterki.
Cały sęk jednak w tym, że żaden z wymienionych powyżej przymiotników nie pozwala stwierdzić, czy mamy do czynienia z czymś prawdziwym – wiernie obrazującym rzeczywistość wiary i poprawnie implementującym treść Pisma Świętego. Nie ulega wątpliwości, że wiele nieprawdziwych teorii jest bardzo inspirujących, na wskroś poruszających i permanentnie zmieniających życie. Łatwo zrozumieć przyczyny, dla których hasło „zmieniający życie” robi furorę w kręgach chrześcijańskich, jednak nie wolno zapomnieć, że samo w sobie jest ono zupełnie bezużyteczne. Trudno przecież o bardziej „zmieniające życie” nauczania, niż płomienne kazania liderów sekt, sięgających do kalendarzy, portfeli i sypialni słuchaczy w sposób niesłychanie wręcz bezpardonowy. Tak, kłamstwa też bywają inspirujące – co jakiś czas okazuje się, że któryś z wędrownych opowiadaczy świadectw czerpał natchnienie nie tyle z obfitej pobożności, co z bujnej wyobraźni. Fakt ten nie stanowi niestety przeszkody w zdobyciu sympatii wielu kościołów, łącznie ze łzami, kolektami i modlitwami poruszonych wiernych.
Wszystko to sprawia, że nie potrafię odnaleźć się w dyskursie, w którym obsesja na punkcie wrażeń, liczb i sukcesów jest wprost proporcjonalna do obojętności na kryterium prawdy. Nie potrafię pogodzić się z tym, że o Trójjedyności Boga mówi się w Kościele z zażenowaniem lub wcale (bo to takie niepraktyczne!), przechodząc pospiesznie do kolejnego seminarium o cudach, nowoczesnych formach uwielbienia i faktorach liczebnego rozwoju. Nie mogę pojąć jakim cudem pozwoliliśmy na to, by korporacyjna nowomowa wyparła ze słownika kościelnego przywództwa wszystkie te słowa, o których zachowanie walczyły na śmierć i życie pokolenia naszych przodków. Mam wątpliwości, czy Kościół zawsze powinien iść z duchem czasu. Wiem natomiast na pewno, że duch czasu zawsze powinien iść z Kościołem. Która z tych rzeczywistości jest dla nas absolutna?
Każda prawda ma znaczenie
Chodzi bowiem o to, że prawda ma znaczenie. Każda prawda ma znaczenie. Nawet ta najmniejsza, niepraktyczna, nieopłacalna i bezproduktywna. Nawet ta najbardziej niszowa, nieatrakcyjna, nudnawa i niemelodyjna. Każda.
Fakt ten zakorzeniony jest w samym sercu chrześcijaństwa. Wierzymy przecież, że Jezus Chrystus jest prawdą – wiernym odbiciem rzeczywistości Bożej – diabeł ojcem kłamstwa, a Bóg ojcem prawdy. O czym to świadczy? O tym, że każda prawda we wszechświecie jest chrystusowa, każda nosi na sobie niezmywalny znak boskiego pochodzenia. Każdy rodzaj twierdzenia powinien być weryfikowany pod kątem swojej prawdziwości, bowiem lekceważenie małych prawd jest zniewagą dla największej. Gdy pewnego dnia król Dawid wysłał posłańców do króla Ammonitów, aby wyrazić współczucie z powodu śmierci jego ojca, ten „ogolił ich, obciął im szaty do połowy aż do pośladków i odprawił ich”. Król Ammonitów nie zhańbił w ten sposób wyłącznie posłańców, zhańbił króla Dawida, a w nim cały Izrael. Gdy chrześcijanie odmawiają troski o „małe” prawdy, o „mniej znaczące” doktryny, o „nieistotne” obszary wiary, dają dowód lekceważenia ostatecznej, absolutnej, egzystencjalnej prawdy. Czy nie jest aby tak, że powinniśmy kochać każdą prawdę gdziekolwiek się znajduje, jakąkolwiek przybiera postać i czegokolwiek dotyczy? Powinniśmy kochać ją po prostu dlatego, że przynależy do porządku Bożej rzeczywistości oraz pozostaje zasadą określające wewnętrzne życie Stwórcy. Tam bowiem, we wnętrzu Trójjedynego Boga, wszystko jest prawdziwe, wszystko jest właściwie poznane i dogłębnie zrozumiane. Boży Syn jest niezanieczyszczonym odbiciem Ojca, w jego słowach nie ma żadnej fałszywej nuty, a w jego obrazie żadnych martwych pikseli. Bóg nie zna kłamstwa, tak jak słońce nie zna ciemności. Truizmem jest powiedzieć, że wszystko, co chrystusowe jest prawdziwe. Ale czy nie ma racji ten, kto twierdzi, iż wszystko, co prawdziwe jest chrystusowe? Dlaczego mielibyśmy ograniczać nadrzędność Jezusa Chrystusa wyłącznie do zbawczych prawd wiary, separując go od innych rodzajów prawd? Dlaczego mielibyśmy usunąć go z obserwatoriów korytarzy galaktyk, kronik historycznych relacji lub aren teologicznych dyskusji?
Nasze chrześcijaństwo powinno zmierzać do odbijania tej rzeczywistości w absolutnie każdym obszarze życia – w teologii, w polityce historycznej, w biografiach bohaterów wiary, w teoriach naukowych, w niedzielnych kazaniach, w tekstach refrenów uwielbienia, w płomiennych przemówieniach ewangelistów, w treści szkółkowych opowieści i w rozterkach życiowych decyzji. Gdy apostoł Paweł pisze do Efezjan: „odrzuciwszy kłamstwo, mówcie prawdę, każdy z bliźnim swoim” (Ef 5,25), nie ogranicza wezwania wyłącznie do codziennych relacji lub sklepowo-tramwajowych opowieści. Wręcz przeciwnie – ustanawia tutaj uniwersalną zasadę komunikacji, zagarniającą bezkompromisowo każdy obszar chrześcijańskiego życia. Nie można mówić prawdy, bez myślenia prawdy, przy czym nie można myśleć prawdy, bez uprzedniego poszukiwania jej. Trudno jej natomiast poszukiwać, jeśli się jej nie ceni – nie sądzę, abyśmy gotowi byli poświęcić dwa dni na poszukiwania zagubionej złotówki. Można wszak obejść się bez niej, a jakość życia w żaden sposób nie ulegnie pogorszeniu – czyż nie tak traktujemy dziś prawdę?
Prawdziwie „pozytywne chrześcijaństwo” nie polega na uznaniu, że Chrystus jest Prawdą, a o reszcie pomniejszych prawd nie warto rozmawiać, bo są tylko podnóżkiem dla miłości. Ten zdumiewający paradygmat obcy był poprzednim pokoleniom, które najwyraźniej nie potrafiły urzeczywistnić „pozytywnego chrześcijaństwa”. Czym byłaby ortodoksja pozbawiona ognistego sprzeciwu wobec herezji? Kim byłby Augustyn bez Pelagiusza lub Luter bez Erazma? Jak to możliwe, że hołubimy pomniki teologii łaski, wstydząc się dłuta, które wykuwało je w ogniu polemik, debat i dyskusji? Jeśli w chrześcijaństwie chodzi wyłącznie o bycie sympatycznym w stopniu większym niż przeciętny, to przeważająca część Pisma Świętego jest w Kościele nie tyle wozem, co piątym kołem u wozu.
Cóż nam po chrześcijaństwie, którego fundament zasadza się wyłącznie na wszechstronnym odrzuceniu fundamentalizmu? Cóż nam po chrześcijaństwie, które coraz rzadziej potrafi stać za czymś, w obawie o posądzenie o bycie przeciwko czemuś? Cóż nam po cukierkowej jedności, unikającej konstruowania wspólnego kręgosłupa prawd i przekonań? Ktoś powie: „zaraz, zaraz – ale to nie jest potrzebne do zbawienia!” W porządku, nawet jeśli nie jest, to cóż z tego? Czy mamy zrezygnować w takim razie z opasłych ksiąg Pisma Świętego na rzecz kieszonkowego wydania Ewangelii Jana? Czyż słynny J 3,16 nie wystarczy nam przecież do zbawienia? Trudno uniknąć wrażenia, że w chrześcijaństwie nie chodzi o to, aby do kolekcji iPhonów i iPodów dorzucić jeszcze iTeologię, kieszonkową i interaktywną Ewangelię zbawienia. W ogóle nie chodzi o minimalizm, o zredukowanie Boga do roli pomostu prowadzącego do zbawienia. W chrześcijaństwie to zbawienie jest pomostem prowadzącym do Boga. Bogactwo różnych wymiarów prawdy jest celem, nigdy wyłącznie środkiem.
Najpierw prawdziwe, dopiero później poruszające
Wszystko w Kościele powinno być najpierw prawdziwe, a dopiero później poruszające lub inspirujące. Kościół powinien być miejscem niegasnącej debaty i głębokiego dialogu, które dowodziłby, że tutaj – inaczej niż w otaczającej nas kulturze – prawda ma znaczenie. Zderzenia kontynentów różnych interpretacji, punktów widzenia i wrażliwości nie powinny prowadzić jednak do ślepej nienawiści, a do świadomej miłości. Miłości konfrontowanej z rzeczywistością, przyjmującą wyzwanie inności. To właśnie tutaj, w bitewnym gąszczu argumentów, w starciu różnych perspektyw, rodzi się niezwykła przestrzeń do szacunku, uprzejmości i pokory. Pokora rzadko objawia się bowiem w monologu, znacznie częściej w dialogu – w miejscu spotkania z kimś innym niż my.
Rozbieżności nie powinny być zatem zamiatane pod dywan, jak wstydliwe okruchy przed wizytą dostojnego gościa. Powinno kłaść się je na stół jak cenną mapę prowadzącą do skarbu, do poszukiwanej i pożądanej prawdy. Tak, nie zawsze odkryjemy prawdę, dążąc do jej poznania, ale już sam akt dążenia jest jej egzystencjalnym zwycięstwem. Świadczymy wszak, że prawda ma znaczenie. Każda prawda. W ramach wielkiej chrześcijańskiej rodziny nigdy nie dojdziemy do konsensusu w zakresie wielu ważkich zagadnień, ale moment, w którym hałas dialogu zamienimy na cukierkową ciszę, będzie chwilą upadku historycznego chrześcijaństwa. Miłość nie polega bowiem na słodkim milczeniu, sympatycznym uśmiechu i gremialnym zawołaniu – „po prostu kochajmy Jezusa”. Miłość do bliźniego, to pragnienie jego wszechstronnego wzrostu w Chrystusie i tworzenia takich warunków, które będą proces ten stymulować, a nie ograniczać. W interesie miłości leży otoczenie bliźniego gwardią przyboczną prawd i ochrona przed zgubnym wpływem błędów, uproszczeń i nadinterpretacji. Faktem jest, że nie kocha prawdy ten, kto nie kocha ludzi. Ale faktem jest również i to, że nie kocha ludzi ten, kto nie kocha prawdy. Bo wyłącznie odkrywanie prawdy i poddawanie jej każdego obszaru własnego życia pozwala na skuteczne zapraszanie pod jej parasol moknących na deszczu przechodniów.
Rację ma ten, kto… ma rację
Często powtarza się, że w morzu różnych racji tak naprawdę posiada ją po prostu ten, kto potrafi najmocniej kochać, po tym bowiem rozpoznaje się uczniów Chrystusa. Czy nie rzucamy jednak w ten sposób prawdziwości poglądów na pastwę sympatyczności, publicznego oddania lub ofiarności ich propagatorów? Wątpiąc w możliwość zidentyfikowania szeregu prawd określających prawdziwą doktrynę, właściwy model Kościoła lub interpretacji Pisma Świętego, zwracamy się ku mglistej idei wspólnoty przeżyć połączonej więzami relacji. Ten post-oświeceniowy sceptycyzm, idący pod rękę z zakamuflowanym relatywizmem, dostrzega pełne spełnienie chrześcijaństwa w bliżej niezdefiniowanej miłości, nie przykładając jednak wagi do tego, co też właściwie miłość ta spaja. Trudno uniknąć niekiedy wrażenia, że oto jesteśmy na pogrzebie chrześcijańskiej doktryny, a jakiekolwiek próby jej wskrzeszenia w publicznym dyskursie napotkają wyłącznie na złowrogie „ciszej na tą trumną!”
Alternatywą dla fundamentalizmu nie jest jednak budowanie Kościoła poza fundamentem, tj. poza płaszczyzną, na której panuje jeszcze przekonanie, że prawda jest poznawalna, powinna być poszukiwana, ceniona i kochana. Lecz my przestaliśmy wierzyć w możliwość ustalenia prawdziwej doktryny, właściwej wykładni Pisma Świętego lub właściwych form chrześcijańskiej pobożności, czyż nie? Globalizm – wraz ze swoją możliwością spotykania się z nieograniczonymi wariacjami chrześcijaństwa – rozwija w nas przeświadczenie równouprawniania wszystkich interpretacji, nawet jeśli wyraźnie z sobą sprzecznych i niemożliwych do pogodzenia. To dlatego tak bardzo boimy się tradycji, która wydaje się rościć sobie absolutyzujące prawo do „prawdziwości”. Chcemy Kościoła, który idzie z duchem czasu, ale boimy się zapytać z kim idzie duch czasu. Chcemy stawiać pomniki bohaterom wiary i wskazywać ich jako wzory dynamicznej służby, ale wielkim strachem napawa nas myśl, iż moglibyśmy się – tak jak oni – z kimś publicznie nie zgodzić. Chyba, że byliby to jacyś „nawiedzeni fundamentaliści”, wtedy sprzeciw i niezgoda podniesione zostałyby do rangi oświeconej misji obrony powszechnej zgody, a tropiciele tropicieli zwiedzeń z powagą w głosie zawołaliby znów: „nie ma zgody na brak zgody!”
Jak to możliwe, że staliśmy się tak wrażliwi, tak niemowlęco delikatni, że publiczna krytyka czyjegoś stanowiska teologicznego interpretowana jest jednoznacznie jako „osądzanie” i „niszczenie cudzej służby”, przydając „ofierze” natychmiastowej chwały męczeństwa? Gdzie podziała się męska gotowość do konfrontacji stanowisk, do odważnego przedstawienia swoich racji? Gdzie podziała się pawłowa argumentacja – rozbudowana, celna, bezkompromisowa i… pełna miłości apologia wyznawanych poglądów? A może po prostu boimy się zaprosić gości do wnętrza naszego domu, wiedząc, że cały kredyt wykorzystany został na elewację?
Pokusy odrzucenia fundamentalizmu
Tak, należy przyznać, że fundamentalizm – rozumiany jako niezdolność do przerwania monologu swoich poglądów – odgrywa dewastującą rolę w ogrodach chrześcijaństwa. Ale na Boga! Dlaczego widok niewidomych tłukących wazy w składzie porcelany miałby zmusić mnie do porzucenia nawyku picia porannej herbaty z porcelanowej filiżanki?
Ktokolwiek został w życiu zraniony przez chrześcijańskich fundamentalistów, unikając sideł nieprzebaczenia jeszcze nie oparł się naczelnej pokusie – jest nią bowiem przyjęcie, że skoro ludzie obrzucają się swoimi „prawdami” jak błotem, to znaczy, że prawda warta jest tyle, ile błoto. Oto pokusa! Przyjąć, że reakcją na pozbawione miłości dyskusje teologiczne jest pełna miłości cisza – oto pułapka! Założyć, że właściwą odpowiedzią na niesprawiedliwą, pośpieszną i niemerytoryczną krytykę jest dogmatyczny brak jakiejkolwiek krytyki, a nie krytyka sprawiedliwa, wyważona i merytoryczna – oto śmiertelne niebezpieczeństwo! Zastąpić tropienie zwiedzeń tropieniem tropicieli zwiedzeń – oto przewrotność bolesnego odbicia się od muru fundamentalizmu. Fundamentalizm nie powinien być jednak murem, od którego się odbijamy, powinien być murem, który przeskakujemy – wierząc, że jest nie tyle błędnym kierunkiem drogi, co raczej przedwcześnie zakończoną podróżą.
Nie chcę być „negatywnym” fundamentalistą, który w mgle niewiedzy buduje z siana i słomy twierdzę absolutnej prawdy, a później zawiesza na szczycie sztandar ze swoją podobizną. Z drugiej strony nie chcę być również „pozytywnym” fundamentalistą, śniącym koszmary o wszystkich prawdach absolutnych świata na wygodnym łóżku własnej prawdy absolutnej. Nie chcę w sposób zupełnie nieuprawniony proponować nowego, rewolucyjnego dogmatu chrześcijańskiej wiary, mówiącego o tym, że właściwie nie ważne w co się wierzy, pod warunkiem, że wierzy się mocno, z oddaniem, z „mega Jezusem” na ustach i z sympatią do ludzi. Obawiam się, że racji nie ma ten, to kocha bardziej – rację ma ten, kto ma rację. Po prostu. Czasami rację ma ten, kto kocha mniej i kto nie potrafi rozmawiać w duchu szacunku i miłości. Czasami myli się ten, kto bywa tak sympatyczny, że nie tylko muchy by nie skrzywdził, ale i hałasującego w nocy komara. Czasami prawda czołga się do nas w ciele ponurego człowieka z innej bajki, podczas gdy kłamstwa przylatują wraz z każdym nowym uśmiechem niezwykle sympatycznego rozmówcy. Jak trafnie zauważył Fryderyk Nietzsche: często sprzeciwiamy się jakiemuś poglądowi, choć niesympatyczny jest dla nas jedynie ton, jakim został on wygłoszony. Jak mamy zatem ochronić swój umysł przed śmiercią, skoro tropimy truciznę po kolorze naczynia?
Prawda jest miarą wszystkich rzeczy
To nie właściwy człowiek na swoim miejscu czyni twierdzenia prawdziwymi, to właściwe twierdzenia na swoim miejscu czynią prawdziwego człowieka. Nie jesteśmy kreatorami prawdy, nie jesteśmy także jej depozytariuszami – jesteśmy zaledwie i aż jej uczestnikami. Prawda jest zawsze większa o nas – to nie my ją uszlachetniamy, to ona uszlachetnia nas. Prawdy nie można mierzyć lajkami, statystykami, efektami i tłumami – to prawda jest miarą wszystkich rzeczy. Miarą wartości mojej służby nie jest liczba osób, na które mam wpływ, ani wielkość sceny, na której wygłaszam niedzielne kazanie – miarą jest natężenie prawdziwości wygłaszanych twierdzeń (przy czym miłość też przynależy do świata prawdy!). Nie jest to bynajmniej zaproszenie do bylejakości, stagnacji i pielęgnowania grobów – o nie. Cóż ma w sobie większy potencjał życia niż puszczona w obieg prawda?
Ze strachu przed fundamentalizmem nie chcę zatem porzucić fundamentu. Ze strachu przed łatką „łowcy zwiedzeń” nie chcę zamienić się w ich milczących sprzymierzeńców. Muszę twierdzić, że prawdziwość wciąż jest absolutną kategorią wartościującą, bez której nie ma i nie będzie chrześcijaństwa. Wolę mylić się czasami dążąc do prawdy, niż mylić się zawsze rezygnując z jej poszukiwania.
Brytyjski socjolog Frank Furedi opisał współczesny Zachód w następujący sposób: Zachodnie społeczeństwa zaczęły wierzyć, że istnieje więcej niż jedna odpowiedź na najważniejsze pytania i że nikt nie ma monopolu na prawdę.(…) W świecie, w którym żyjemy, to, co pan uważa za słuszne, jest pana sprawą, a to, co ja uważam za słuszne – moją. To, jak jest naprawdę, nikogo już nie obchodzi. W związku z tym elity są zdemoralizowane i zdezorientowane.
To, jak jest naprawdę, nikogo już nie obchodzi w świecie wokół nas, jak słusznie zauważa Frank Furendi. A jak jest z nami, będącymi przecież światłością świata?
Czy wciąż nas obchodzi jak jest naprawdę?