Okres świąteczny kojarzy mi się z rytualnym narzekaniem w moim środowisku na komercjalizację Bożego Narodzenia. Centra handlowe już od długo ponad miesiąca są przystrojone choinkami i światełkami. Z różnych mediów atakują nas reklamy zachęcające do kupowania prezentów, a wszelkiej maści celebryci wygadują głupstwa na temat “magii świąt”. Pośród tego festiwalu konsumpcjonizmu hasa przerośnięty czerwony krasnal, który nie wiedzieć czemu otrzymał miano świętego Mikołaja. Nie tylko komercjalizacja jest z resztą powodem do wątpliwości. Przy niejednym wigilijnym stole zasiądzie wujek ateista, ciocia buddystka i kuzyni, którzy żyją na kocią łapę, a w kościele ostatni raz byli trzy lata temu na pogrzebie. Czy takie święta można jeszcze nazwać Bożym Narodzeniem? Ilu ze świętujących wspomni chociaż cud wcielenia?

Wszystko to jest z pewnością prawdą. Święta to nie są przede wszystkim prezenty, rodzinna atmosfera i skrzący się na ziemi świeży śnieg (o ten ostatni zresztą ostatnimi czasy trudno). Świętemu Mikołajowi raczej nie przyszłoby do głowy wbijać się w czerwone szaty krasnala. W moich mediach społecznościowych co roku ktoś udostępnia mem, na którym prawdziwy biskup Mikołaj – podobno żarliwy obrońca trynitaryzmu – woła: “Ho, ho, homousios!”1 I chociaż jest co najmniej wątpliwe, by biskup Mikołaj tak rubasznie wyrażał swoją wiarę, to z pewnością nieobcy mu był zachwyt nad tym, że Syn Boży współistotny Ojcu stał się człowiekiem dla naszego zbawienia.

Jednak można na spłycenie świąt w popkulturze spojrzeć inaczej. Przypomina mi to trochę dwie postawy, które fani prozy J. R. R. Tolkiena przyjmują wobec filmów Petera Jacksona. Można oczywiście wypunktowywać bluźnierstwa, jakich dopuszczono się tłumacząc “Władcę pierścieni” na język popkultury. Jednak wielu fanów dostrzega też, że filmy zachęciły rzesze ludzi do sięgnięcia po twórczość Tolkiena. Niezależnie od tego, co myślimy o nich samych (moim zdaniem są w swoim gatunku niezłe), dla części widzów stają się furtką do głębokiego literackiego pierwowzoru.

Z podobnych pobudek pomimo spłycenia i komercjalizacji, wciąż cieszę się z roli, jaką odgrywa Boże Narodzenie w naszej kulturze. To, jak ważną jest jej częścią oraz jego ekspansja nawet do kultur tradycyjnie niechrześcijańskich pokazuje wielką kulturotwórczą potęgę chrześcijaństwa. Oczywistym jest, że wszystko co popularne, musi zostać spłycone. Jednak nawet taka odarta z głębi popularność świadczy o niezwykłej sile źródłowej opowieści o narodzinach Zbawiciela.

Cieszę się, że nawet wspomniani wujkowie ateiści i ciotki buddystki zaśpiewają przy wigilijnym stole “Bóg się rodzi”. Z satysfakcją odnotowuję, że wśród zalewu kartek z bałwankami, choinkami i reniferami, wciąż można znaleźć motywy nawiązujące do Bożego Narodzenia. Możemy ze smutkiem rozmyślać o tym, że wielu ludzi przychodzi do kościoła tylko raz w roku na święta, ale możemy też z radością zauważyć, że przynajmniej ten raz w roku mają okazję usłyszeć zwiastowanie ewangelii. Zapewne przy wielu stołach kolędy zostaną zaśpiewane bez refleksji, wciśnięte pomiędzy rozpakowywanie prezentów a oglądanie Kevina. Ale można też mieć nadzieję, że w niektórych sercach zamieszka Słowo, które ciałem się stało.

Święta to bowiem przede wszystkim okazja do tego, żeby wspomnieć dzieło zbawienia. Okazja, żeby porozmawiać z rodziną – zarówno tą wierzącą, jak i niewierzącą – o prawdziwym znaczeniu wydarzeń, które świętujemy. Zamiast zżymać się na otaczającą nas komercjalizację, możemy postarać się, żeby przynajmniej w naszym otoczeniu ta okazja została wykorzystana. Dwa tysiące lat temu ludowi pogrążonemu w ciemności zajaśniała światłość wielka. Dziś serca ludzkie wciąż pogrążone są w mroku, ale może go rozjaśnić blask dobrej nowiny.


  1. Po grecku: współistotny.
  • 79 Wpisów
  • 0 Komentarzy
Doktorant biblistyki na Uniwersytecie Oksfordzkim. Absolwent biblistyki na Uniwersytecie w Cambridge, teologii w Canadian Reformed Theological Seminary i hebraistyki w ramach MISH na Uniwersytecie Warszawskim. Miłośnik dobrej książki i dobrej kawy. Członek Kościoła Ewangelicko-Prezbiteriańskiego.